Zimowo. Ultramaratońsko. Karkonosko 

Z ZUKiem to była dość śmieszna historia, bo zgłosiłem się z myślą, że mnie nie wylosują, ale los chciał inaczej. Dostałem maila z informacją, żebym szykował buty i plecak, więc opłaciłem startowe i zaznaczyłem w kalendarzu datę biegu. Pozostało tylko przygotować się fizycznie do pokonania 48 km i psychicznie do spędzenia 6 upojnych godzin na karkonoskich szlakach. Czy było warto? Dowiecie się czytając poniższą relację z jubileuszowego startu w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim im. Tomka Kowalskiego. 

Dwa zdania wstępu, a może więcej…

Cofając się wstecz – lubię drażnić polonistów masłem maślanym i dniem dzisiejszym, więc z tego miejsca pozdrawiam moją siostrzyczkę – do treningów wróciłem na początku grudnia. Chociaż słowo trening jest dość nadmuchane. Postanowiłem, że będę biegał 3-4 x w tygodniu po około 200 km miesięcznie. Dlaczego aż/tylko tyle? Żeby nie przemęczać się, żyć w harmonii z duchem i ciałem i nie zrobić sobie krzywdy. W tygodniu starałem się wrzucić dwa akcenty. W zależności od humoru i nastawienia. Był to zazwyczaj cross i podbiegi. Resztę stanowiły spokojne rozbiegania. 

W styczniu pojechaliśmy teamem do Szklarskiej, gdzie pobiegałem trochę więcej po górach. Potem wystartowałem dwa razy i złapałem coś od Olafa, co wykluczyło mnie z treningów na tydzień. Tak, czy siak, miesiąc zamknąłem z liczbą 208 km, czyli mimo infekcji zmieściłem się we wcześniej zakładanych widełkach. Z ciekawostek muszę zaznaczyć, że 31 stycznia zrobiłem pierwszy mocniejszy trening w formie zabawy biegowej, czyli 10x200m/200m. Wyszło zacnie a fakt, że ostatnią dwusetkę depnąłem w 36 sekund, utwierdził mnie, że nie jest ze mną tak źle. 

Luty otworzyłem dość żwawo. Zrobiłem dwa mocniejsze 25 km rozbiegania po lokalnych górkach, crosik i trzy zabawy biegowe. Było to leśne i śnieżne 8×2’/2’ oraz stadionowe 2x(100-200-300-400-400-300-200-100) i 5×300/300. Poza tym nie przebiegłem ani jednej trzydziestki i jak widać, bardziej bawiłem się w bieganie, niż trenowałem. Z ręką na sercu powiem, że było mi z tym dobrze. Nie miałem żadnego ciśnienia i spiny na ten bieg. Postanowiłem go przebiec i dobrze się bawić

Jedziemy na ZUKa

Na ZUKa wyjechałem w czwartek po pracy. Najpierw pociągiem do Iławy, skąd z Mawim pocisnęliśmy jego autem do Karpacza. Jechało się przyjemnie. Leciała dobra ciężka muza, głównie stara Metallica, potem wjechał punk rock i death metal. Toczyły się przyjemne rozmowy i było git. Na miejsce dojechaliśmy przed północą. Lało straszliwie i było ciepło. Zima zniknęła na dobre, w każdym razie na poziomie miasta.  

W piątek, po śniadanku udaliśmy się na rozruch. Dołączyła do nas Gosia i we trójkę pocisnęliśmy w góry na krótkie rozbieganie. Było ciepło. Za ciepło jak na luty. Zrobiliśmy niecałe 7 km po dość pagórkowatej trasie. Resztę dnia spędziliśmy na wizycie w biurze zawodów oraz na koncentrowaniu się przed sobotnimi zawodami. Plecak z obowiązkowym wyposażeniem sprawdzałem chyba tryliard razy. 

Sobota dzień kota

Sobotniego poranka budzik zadzwonił za wcześnie. Było ciemno i zimno (żart). Spoglądając przez okno zauważyłem szron, czyli w nocy musiało być na minusie! Alleluja! W końcu nastała jakaś sensowna pogoda, a nie naście stopni na plusie. Po szybkiej toalecie, wciągnięciu chleba z dżemem, ruszyliśmy do centrum, gdzie czekały na nas autokary, którymi pojechaliśmy na miejsce startu, do Szklarskiej Poręby. Nasz ruszał jako ostatni. Na miejscu zrobiłem krótką rozgrzewkę i grzecznie ustawiłem się na linii startu. Gdzieś w środku kolorowego tłumu. Trzydzieści lat wcześniej, napisałbym coś w stylu – wszędzie unosił się zapach BenGaya, ale teraz nikt chyba tego nie używa, a szkoda. Miało to swój urok i nieodzownie wiązało się z imprezami biegowymi. 

10, 8, 6, 4, 3, 2, 1…  

7:30 ruszyłem. Z nóżki na nóżkę, z uśmiechem na twarzy mając w głowie wizję 48 km marszobiegu a raczej ponad 6 godzin wysiłku. Planu na ten bieg nie miałem żadnego. Chciałem przede wszystkim dobrze się bawić, nie zrobić sobie krzywdy i przetrwać jak najmniejszym kosztem. W głowie, jak zawsze, podzieliłem sobie trasę na małe etapy.  

Etap 1 – wbiec na górkę, czyli na Szrenicę. Etap 2 – doczłapać się do Odrodzenia. Etap 3 – przetrwać odcinek do Domu Śląskiego. Etap 4 – zdobyć Śnieżkę. Etap 5 – dobiec do Okraju. Etap 6 – zacząć myśleć o mecie, która powinna być gdzieś niedaleko. Taki schemat wgrałem do głowy i metodycznie zacząłem go realizować.  

Zaraz po starcie zaczął się śnieg i wraz z posuwaniem się coraz wyżej i wyżej, białego puchu przybywało. Trasa była ubita, twarda i spokojnie można było truchtać lub iść szybkim marszem. Ja wybrałem bramkę numer dwa. Maszerowałem. Minąłem schronisko na Hali Szrenickiej i skierowałem się wyżej, gdzie oprócz ostrego cienia mgły nie było widać nic. Było epicko. Cicho, spokojnie, biało i mgliście, prawie jak w death metalowych teledyskach. Brakowało tylko Odyna i pędzących na koniach Walkirii.  

fot. Zimowy Ultramaraton Karkonoski

W końcu mogłem wyczyścić głowę i chłonąć karkonoski spokój. To mi się podobało i tego było mi trzeba. Dreptałem sobie i nie spieszyłem się. Zegarek co km pikał, a mnie nie interesowało, jak szybko biegnę, na którym kilometrze jestem i ile jeszcze pozostało do mety. Było git. Tasowałem się przez cały czas z kilkoma biegaczami, z którymi nawet zamieniłem parę zdań, ale głównie cieszyłem się samotnością długodystansowca. Co godzinkę wciągałem żel i popijałem wodę z bidonu.  

Dobiegając do Odrodzenia zamknąłem w głowie E1. Teraz zaczęło się długie podejście, po którym czekał bardzo wymagający trawers. Niestety źle dobrałem buty. Postawiłem na gwoździe zamiast na chamski bieżnik i nie czułem się komfortowo. Nogi uciekały na boki, ślizgałem się i miałem problemy z przyczepnością. Momentami widziałem siebie sunącego w dół finalnie lądującego na żółtych paskach reżimowej telewizji w wieczornym wydaniu wiadomości. Musiałem uważać i posuwać się bardzo wolno. Żeby nie zwariować, co jakiś czas wyciągałem telefon, nagrywałem filmiki i robiłem zdjęcia. Nudy więc nie było. Przez cały czas mijałem się z jedną zawodniczką, która tak jak ja, biegła w Icebugach. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, ale akurat ten model buta spotkałem tylko w BnO.  

fot. verde foto – Piotr Jarmoliński

Na końcówce podejścia skończyła się mgła, wyjrzało słońce i w oddali pojawiła się Królewna Śnieżka. Zrobiło się romantycznie, a ja nie mogłem się doczekać podejścia na szczyt. Dokulałem się do Domu Śląskiego, założyłem raczki na buty i dziarsko pomaszerowałem pod górę. Dodam tylko, że w tym momencie zajmowałem 62. pozycję w stawce z czasem 3:09:14. Tup, tup, tup. Z nóżki na nóżkę mijając podchodzących turystów posuwałem się coraz wyżej i wyżej. W raczkach miałem doskonałą przyczepność i bez zająknięcia po chwili wspinaczki stanąłem na szczycie osiągając wysokość 1603 m n.p.m. Było pięknie. Oczywiście nagrałem filmik, zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem biec w dół. Sporą część pokonałem w raczkach, ale w pewnym momencie zaczęły mnie one denerwować, więc je zdjąłem. Robiło się coraz cieplej. Śniegu było mniej i pojawiały się placki trawy, ziemi i kamieni. Dalej mijałem się z zawodniczką w Icebugach, która raz była przede mną, raz za mną.  

Dobiegłem do punktu żywieniowego na Przełęczy Okraj, gdzie zjadłem dwa ciasteczka i skierowałem się na ostatni fragment trasy. Ciastka oprócz żelów były jedynym pokarmem, który spożyłem na trasie. Nie powiem żebym był zmęczony, bo bym skłamał. Czułem się spoko. Kolejny fragment trasy, którego nie pamiętałem z poprzedniego ZUKa w którym biegłem w 2016 roku, totalnie mnie zaskoczył i strasznie mi się spodobał.  

Był to zbieg po błocie. Pełen korzeni, kamieni wiodący jakąś rynną, gdzie wszystko płynęło. Było cudownie. Poczułem się jak w BnO i miałem ogromną frajdę. Niestety ten fragment nie był zbyt długi i płynnie przeszedł w szutrowy długi zbieg. Tam puściłem się w dół. Rozkręciłem nogi i zacząłem biec. Mijałem kolejnych zawodników i zawodniczki. Wiedziałem jednak, że taka droga nie będzie wiecznie trwać i za chwilę zacznie się ostatni, tak mi się tylko wydawało, podbieg asfaltówką. Było to w okolicy Kowar.  

fot. Eryk Witek fotografia

Tam niestety dopadła mnie nuda i zniechęcenie. Pewnie spowodowane było to tym, że byłem znużony czasem trwania biegu i nie było nic ciekawego dookoła, na czym mógłbym skupić swoją uwagę. Niestety jestem tylko maratończykiem przyzwyczajonym do wysiłków max 3 godzinnych. Dodatkowo spojrzałem na zegarek i doszło do mnie, że do mety jest jeszcze kawał drogi. Wyjąłem komórkę, poczytałem co się działo w świecie, popisałem na grupie teamowej i marszobiegiem cisnąłem przed siebie. Znów wspomnę o zawodniczce w Icebugach, z którą cały czas się mijałem. Na podbiegach ona mnie przeganiała, a na zbiegach ja jej uciekałem. W takie graliśmy szachy. 

W końcu, Kaja – bo tak ów biegaczka miała na imię – zagadała do mnie. Przedstawiła się i podała mi rękę. Było to jakieś 8 km przed metą. Zaczęliśmy rozmawiać o bieganiu, maratonach, zawodach i od słowa do słowa przeszliśmy do bliskiego mi, a raczej nam, tematu, czyli do BnO. Nadmienię, że polskie środowisko biegaczy na orientację jest dość hermetyczne i małe, więc wszyscy wszystkich znają. Okazało się, że Kaja to żona mojego kolegi – Roberta, która znała mnie z jego opowiadań. Świat jest mały. Tak się z koleżanką zagadaliśmy, że zeszliśmy na złą drogę. Znaczy się skręciliśmy nie tam, gdzie prowadziła nasza trasa. Tylko dzięki przytomności mojej współtowarzyszki zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Po szybkiej analizie doszliśmy do wniosku, że idziemy równoległą ścieżką do właściwej, więc postanowiliśmy wrócić na właściwy tor. Problemem było jednak to, że nasze drogi przecięte były rzeczką, która płynęła w dość stromym wąwozie. Kaja rzuciła hasło – jedziemy na dupie – i tak zrobiliśmy. Zjechaliśmy w dół po śniegu, po kamlotach na tyłkach, wprost do rzeczki, w której woda sięgała kolan. Następnie wspięliśmy się na właściwą drogę, wzbudzając duże zaskoczenie wśród biegaczy, gdyż wyłoniliśmy się z niczego. Okazało się, że straciliśmy kilka cennych minut, a przed nami znalazły się dwie zawodniczki, z którymi rywalizowała Kaja. Jedną minęliśmy, lecz druga poczuła klimat fajnego wspólnego biegu, więc podłączyła się do naszego małego stadka. Zaczęło robić się ciekawie i gdzieś w głowie zaczęła mrugać mi lampka z napisem ściganie.  

fot. Oleszak fotografia

Jako że czułem się współwinnym tego zamieszania, postanowiłem pomóc współtowarzyszce niedoli rozprowadzając jej bieg. Problemem było jednak to, że o ile w dół biegłem mocno i szybko, to pod górę… Wyglądało to dość komicznie. Dzida w dół, marsz w górę… Dodam tylko, że byłem w takim stanie, że zacząłem marudzić na podejściach, że nie chce mi się nic i mam wszystko w nosie. W pewnym momencie doszło do takiej śmiesznej sytuacji, że druga z biegaczek: Anna zaczęła mnie pchać pod górę, co mocno wszystkich rozbawiło i momentalnie zluzowało wszystkie spięte styki. Było śmiesznie, ale całe szczęście meta okazała się być bliżej niż dalej. Wystarczyło wspiąć się na górkę i zbiec po trawie do mety. 

fot. Oleszak fotografia

Tam rozdzwonił się mój telefon. Najpierw dzwonił Qzyn, potem Iwona albo odwrotnie, więc chyba się o mnie martwili. Okazało się, że w momencie, kiedy pomyliłem trasę, mój nadajnik GPS zbuntował się i zawiesił się. Zatrzymał się w miejscu i nie miał chęci ruszyć dalej. Wyglądało to tak, jakbym został w lesie, poza szlakiem i w najlepsze tam sobie siedział. Iwona planowała już rozpoczęcie akcji poszukiwawczej, ale całe szczęście zaginiony w akcji osobnik, czyli ja, znalazł się na mecie w jednym kawałku, nic nie robiąc sobie z zawieszonego GPSa.  

Finiszowałem na 50. pozycji z czasem 6:10:47 (netto) 6:11:08 (brutto), co bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że maszerując, grzebiąc w komórce, gubiąc się i marudząc mogę uzyskać taki czas. Pewnie, gdyby nie wcześniej wymienione hasła, złamałbym 6 godzin, ale po co się tak spieszyć? Kaja przybiegła 17 sekund później, a Ania 4 sekundy za nią. Obie panie pokazały pazur i ogromny charakter do walki. Śmiem stwierdzić, że ultra jest kobietą. Chwilę po mnie przybiegł Mawi i po nim Gosia. Brawo Dziki! Gratulacje za walkę i za świetne miejsca!

Było GIT!

Jak miałbym podsumować ten start w jednym zdaniu? Było GIT, ale… Ale dla mnie trochę za długo. Nie jestem ultra, nie czuję się ultra i ultra to nie mój świat, ale… Ale podobało mi się i cieszę się, że mogłem wystartować w tych zawodach. Jestem na 100% pewny, że zgłoszę się do kolejnej edycji, a czy zostanę wylosowany, tego nie wie nikt. Polecam każdemu Zimowy Ultramaraton Karkonoski, gdyż jest to niepowtarzalna, klimatyczna i bardzo specyficzna impreza. Ten start powinien znaleźć się każdego, kto lubi się sponiewierać i poczuć smak prawdziwego górskiego zimowego biegania. Gratuluję i chylę nisko czoła organizatorom, gdyż doskonale wiem, ile włożyli sił w ten bieg i z jaką pasją i zaangażowaniem stworzyli wspaniałą i nietuzinkową imprezę. Dobra robota! Brawo WY! DZIĘKUJĘ!

Najważniejszym i największym triumfem człowieka jest zwycięstwo nad samym sobą – Platon

2024-03-22T12:27:02+01:0022/03/2024|Motywacja, Polecane, Starty|

Tytuł