1788 km biegiem, 304 km marszem z Olafem oraz 37 startów w zawodach. Łącznie w 2023 roku pokonałem 2212 km w 270 godzin i 35 minut. Czy to dużo? Kwestia względna. W największym roku przebiegłem 5491 km, czyli o 3703 km więcej niż w minionym, ale wtedy walczyłem o życiówki i byłem w maratońskim treningu. Teraz bawię się i cieszę się każdym pokonanym kilometrem, a że od czasu do czasu potrafię jeszcze szybciej zakręcić nogą, to jest git.
“Pomyślisz, drobiazg nic nie znaczy, to taka mała rzecz. Małe ziarenka piasku budują góry, z momentów składa się rok, a z drobiazgów życie” – Gabriela Gargaś, Jutra może nie być.
Styczeń – 155 km
Tradycyjnie bandą, czyli runpassion.pl TEAM’em ruszyliśmy na podbój Szklarskiej Poręby. Było GIT. Ja niestety będąc chwilę po chorobie nie mogłem hasać z ekipą po górskich szlakach, więc spokojnie robiłem to, co mogłem i na co zdrowie pozwalało. Zaliczyłem dwie spokojne wycieczki biegowe i było bardzo sympatycznie. To był również pierwszy wyjazd Olafa w góry, który dzielnie spędził w swoim dyliżansie zwiedzając karkonoskie szlaki i zakamarki bornickiego hotelu.
Treningowo zaliczyłem 4 jednostki crossu oraz przeprosiłem się z płotkami na stadionie, co zawsze ma pozytywny wpływ na moje biodra. Był to dobry prognostyk przed lutym i marcem, w którym czekała mnie długo wyczekiwana operacja przegrody nosowej i małżowin.
Luty – 190 km
Wystartowałem w City Trail i był to bardzo sympatyczny bieg. Zmęczyłem się, biegłem aktywnie i uzyskałem lepszy wynik niż w listopadzie. To potwierdziło, że treningi, które wykonywałem oddały, a mając na uwadze, że biegałem średnio po 50 km na tydzień, nie ma się czego wstydzić. W lutym wyszedłem 3 razy na cross, w tym raz zmierzyłem się z pieleszewską pętlą, która potrafi spuścić srogi łomot. Oprócz tego weszły dwie zabawy biegowe i trzy jednostki na płotkach.
To był kolejny dobry miesiąc.
Marzec – 86 km
Był to bardzo ważny i aktywny miesiąc. Ważny z powodu naprawienia przegrody nosowej i małżowin, a aktywny ze względu na wyjazd biegowy na Babią Górę oraz na start w O-Wyspa Cup. Imprezie na orientację, która odbyła się w iście zimowych warunkach. Były to trzy starty w dwa dni i niestety nie było mi dane być zdrowym. Startowałem więc z zawalonymi pod korek zatokami, co nie pomogło. Po minięciu mety klasycznego dystansu myślałem, że się uduszę, taki miałem komfort oddechowy.
Chwilę po zawodach na orientację poszedłem pod nóż. Położyłem się w sali pełnej monitorów, dostałem w żyłę końską dawkę propofolu (?) gdyż ilość dla zwykłego Kowalskiego ważącego tyle kg co ja nic na mnie nie robiła i poszedłem spać. Obudziłem się z nowym wyprostowanym nosem, przez który mogę teraz swobodnie oddychać. Tą operację zrobiłem kilkanaście lat za późno.
Kwiecień – 165 km
Przez cały miesiąc czułem skutki narkozy, która solidnie zmiażdżyła mój organizm. Nie spodziewałem się, że aż tak długo będę cierpiał i tyle czasu zajmie mi powrót do formy z początku zimy. Formy oczywiście w cudzysłowie, bo była to forma do ciasta, a nie forma biegowa. W każdym razie zaliczyłem poznański półmaraton i start u Rycha i Kowala, czyli Grand Prix Gdyni w biegach górskich. Bolały oba biegi i to mocno, ale czego mogłem się spodziewać? Organizm wracał z dalekiej podróży i musiałem się z tym pogodzić. Najważniejsze, że miałem to już za sobą.
Maj – 168 km
Miało być mocne ściganie na Mistrzostwach Polski w BnO, ale przez juniorski błąd wyszła wielka lipa. Zrobiłem coś, czego w życiu nie powinienem był zrobić i musiałem odpokutować. W trakcie biegu zmieniłem wariant i popłynąłem. Oprócz tego pechowego startu zaliczyłem jeszcze trzy, w tym dwa w crossie. Wyszło jako tako. Fizycznie byłem daleko w polu, mimo całkiem pozytywnego treningu 3×3 km które przebiegłem poniżej 4’/km każda. Docelowy jednak miał być start na Spitsbergenie, który zaplanowany był na początek czerwca. Tym razem wybór padł na półmaraton, bo z królewskim dystansem pożegnałem się rok wcześniej.
Czerwiec – 109 km
Za każdym razem, jak startowałem na Spitsbergenie, coś nie grało, jak grać powinno. Dwa razy udało się wygrać i to z całkiem fajnymi wynikami, ale wtedy bazowałem na solidnej robocie, jaką miałem wykonaną w nogach we wcześniejszych sezonach. W ubiegłym roku to już nie było to, ale patrząc na warunki w jakich przyszło nam walczyć, swój start oceniam na bardzo dobry. Teraz przyszedł czas na połówkę. Przeglądając listy startowe widziałem, że biegnie gość, który wygrał ten bieg rok temu i on był pretendentem do zwycięstwa. Po taktycznym biegu dowiozłem trzecie miejsce w generalce i tym samym zakończyłem swoją przygodę na dystansie half. Po powrocie z wyspy zrobiłem krótkie roztrenowanie, bo jakoś nie miałem ochoty na mocniejsze bieganie. Dodatkowo złapałem jakieś choróbsko, więc jedno z drugim fajnie się złożyło.
Lipiec – 127 km
W lipcu wróciłem do crossów i do kombinowanych treningów realizowanych z bardzo wysoką intensywnością. Taką, że w wieku 43 lat potrafiłem się wkręcić na HR 199! To utwierdziło mnie w przekonaniu, że jeszcze serducho potrafi pracować i nie jest ze mną aż tak źle.
W lipcu na linii startu stanąłem pięć razy. Raz na ulicy, gdzie do pokonania miałem dystans 5 km w sztafecie. Cztery razy z mapą i kompasem w ramach Sudety Cup. Na Sudetach nie ogarnąłem niestety terenu i zrobiłem kilka wielbłądów, które pokazały mi miejsce w szeregu. Zawody finalnie wspominam bardzo miło i sympatycznie. Dostałem wpierdziel, popracowałem zacnie z mapą i odmóżdzyłem się, a co najważniejsze zaczęliśmy długi urlop w górach.
Sierpień – 195 km
Dziesięć startów i niestety z żadnego nie jestem zadowolony. Tak bywa, więc ten miesiąc trzeb pominąć i to szybko. Błędy zostały zanotowane, rozpracowane i wiem teoretycznie jak się ich ustrzec w przyszłości. Słowo klucz to koncentracja, ale żeby móc się porządnie skoncentrować należy mieć czystą i spokojną głowę, a w sierpniu i wrześniu moja głowa była zupełnie gdzieś indziej niż być powinna. Musiałem zamknąć pewien rozdział, który męczył mnie od dłuższego czasu i finalnie to zrobiłem.
Wrzesień – 220 km
Siedem startów, w tym wszystkie na orientację. Ten miesiąc miał mnie przygotować do Mistrzostw Polski w długodystansowym BnO, czyli do longu. Treningowo było naprawdę super, czego przykładem był trening 5×2 km, który pokonałem na prędkościach jak dla mnie kosmicznych. Wyszło odpowiednio: 7’43, 7’42, 7’32, 7’34, 7’05 i co najważniejsze nie upodliłem się, nie wyplułem płuc i miałem zapas. Idealnym podsumowaniem był sprawdzian na dychę, który pierwotnie miał być ósemką. Samotna dycha na Czarnej Drodze wyszła ostatecznie w 38’26, a mogłem wycisnąć z tego więcej. Tylko po co? Po tym sprawdzianie wystartowałem w BnO i chwilę później coś sypnęło mi się w łydce. Niby było ok, ale blokadę miałem okrutną i nie mogłem trenować, biegać a nawet chodzić. Mati stawał na głowie, żeby to ogarnąć, ale nie szło. Odpuściłem więc i z duszą na ramieniu czekałem na październik, w którym mieliśmy wraz z Dzikami zaplanowany start w Ultra kotlinie.
Październik – 129 km
W październiku postawiłem wszystko na jedną kartę i rozpocząłem nierówną batalię z organizmem, który chyba nie dostał ode mnie jeszcze nigdy takiego łomotu. Nie był to pstryczek w ucho. Był to solidny kopniak w żebra zakończony podbródkowym i epickim nokautem. Nadmienię, że do siebie doszedłem dopiero pod koniec grudnia. Tak pięknie mnie sponiewierało, ale nałożyło się na to wiele czynników.
Raz, że fizycznie nie odpocząłem. Wystartowałem w Kotlinie, po której się przeziębiłem i siadły mi zatoki. Potem Olaf przyniósł coś ze żłobka i mnie to dobiło. Następnie wystartowałem w takim stanie w Pomeranii doprowadzając się do stanu mroczków, ale nie braci, przed oczami. Potem był long i na deser Harpagan… Wszystko na przemęczeniu i z rozwijającą się coraz mocniej infekcją. Nie próbujcie tego w domu, ale dodam, że to nie był koniec. To był dopiero początek.
Listopad – 37 km
Infekcja goniła infekcję. Złapałem bostonkę nie wiedząc co to, trochę truchtałem, ale było tragicznie słabo. Olaf też przynosił co chwilę coś ze żłobka, więc solidarnie ramię w ramię walczyliśmy z kolejnymi infekcjami i problemami. Tak minął listopad.
Grudzień – 207 km
207 km w tym kilka solidnych jednostek, rozbiegania z premiami górskimi i coraz lepsze samopoczucie, o którym mówił sam gremlin świecąc się na zielono. To chyba najlepsze podsumowanie tego miesiąca, którym zakończyłem mój 33 sezon biegowy.
Zdjęcie, które znajduje się wyżej zrobiłem w 2019 roku na Antarktydzie. To jedno z moich ulubionych grudniowych zdjęć, napawających mnie optymizmem…
Każdy nowy początek powstaje z kawałków przeszłości, a nie z jej porzucenia – Craig D. Lounsbrough