Biegowy poznański łykend

„W ogóle, bracie, jeżeli nie masz na utrzymaniu rodziny, nie grozi ci głód, nie jesteś Tutsi ani Hutu i te sprawy, to wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście, ważne pytanie: co lubię w życiu robić. A potem zacznij to robić”. I właśnie to robiłem w weekend, który spędziliśmy wraz z Iwoną i Olafem w Poznaniu, a wiadomo że Poznań to miasto maratońskich doznań.

Lubię to miasto, lubię ten klimat i uwielbiam tą poznańską imprezę, która ma to coś, co sprawia, że wracam tu z wielką przyjemnością. Organizacyjnie, sześć plus, ale tak jest, jak za robotę zabierają się ludzie z pasją, którzy tym żyją i czują to całym sobą. Tak jest i nie jest to żadne słodzenie czy podlizywanie się, bo ja nie jestem z tych, ale szczera prawda. Tak. Poznański półmaraton i maraton to imprezy biegowe przez największe B, jakie może być i kropka. Nie żeby było tak zawsze, bo pamiętam start z Malty i wąskie gardło, gdzie trzeba było pocisnąć po 3’ z małym ogonkiem wraz z elitą, żeby wybiec na trasę, ale to było kiedyś. Teraz jest wszystko tak, jak być powinno.

Do Pyrlandii ruszyliśmy w sobotę z rana, a cały dzień zapowiadał się bardzo aktywnie. Na godzinę 15 miałem wejście na żywo w WTK Poznań, na 19 prelekcję a o 20 grały wkłady do koszulek w grę zwaną piłka parzy. Pamiętacie taką zabawę z podstawówki? Dla niewtajemniczonych przypomnę o co w niej chodzi. Dwie osoby stają naprzeciwko siebie w odległości ok. 10 metrów. Reszta uczestników staje między nimi gęsiego. Osoby na zewnątrz szybko toczą do siebie piłkę. Reszta podskakując unika „poparzenia” piłką. Dwójka tocząca piłkę co jakiś czas zmienia się. Wygrywa najmniej „poparzona” osoba. Ale miało być o bieganiu, a nie o harataniu gały.

Pomijając sobotę, niedzielne bieganie zapowiadało się bardzo ciekawie. Raz, że ostatnio 20 km na ulicy przebiegłem w maju 2022 roku, dwa że jeszcze jestem solidnie sponiewierany po antybiotykach i skutkach narkozy po operacji przegrody, trzy że nie wiedziałem jak zachowa się kostka, na która mam pewien plan, ale muszę to przegadać z ortopedą. Tak więc niedziela stanęła pod znakiem wiem, że nic nie wiem. No może jednak nie do końca, bo wiedziałem, że nie będę chciał się ujechać na maxa, czyli będę chciał pobiec po jak najmniejszej linii oporu z dość dużym marginesem, co jednak nie do końca wyszło.

Po dotarciu do strefy startowej, przybiciu piątek z zawodnikami, kumplami i znajomymi ustawiłem się grzecznie gdzieś w środku strefy, którą przydzielił mi organizator, czyli na czas poniżej 1:30. Oczywiście nie miałem zamiaru pobiec tak szybko, ale w tej strefie było wiele osób, z którymi się znałem. Było więc miło i sympatycznie.

O 10:00 ruszyliśmy. Ustawiłem się gdzieś w strefie czerwonej i wystartowałem. Cały czas starałem się zwalniać i hamować. Nie czułem się super extra fantastycznie i nie chciałem się ujechać. Niestety cały czas dochodzę do siebie po antybiotykach i operacji, podczas której wlano we mnie troszkę różnej maści środków, ale to tak na marginesie.

Tuptało się przyjemnie. Po jakimś czasie minęły mnie baloniki na 1:30, gdzieś za nimi cisnął Krzysiek, potem Claudia, a ja sobie tup tup tup. Przyglądałem się biegaczom, a raczej biegaczkom oraz biegnącej z przeciwnej stronie elicie. Na początku biegła grupka biegaczy z czarnego lądu, potem długo długi nikt i nasz Krystian. Trochę smutno to wyglądało, ale na temat poziomu naszych biegaczy długodystansowych nie chcę się wypowiadać, bo jest to dość żenujące, że 40 lat temu w erze butów bez karbonu, technologii przez duże T, kenijskich obozów wyniki jakie są takie są. Nie piję tu do nikogo po imieniu, ale zaznaczam bardzo ogólny problem. Świat nam uciekł. Ba, on nam odjechał jak japoński pociąg, co wczoraj pokazał zwycięzca z Londynu biegnąc drugą połówkę maratonu 2’50/km!

W każdym razie ja kulałem się dalej niczym Miś Uszatek po śniegu i dobrze było mi z tym. Dookoła było wielu kibiców, którzy dopingowali do walki. Na punktach odżywczych wolontariusze zagrzewali i wykrzykiwali głośno imienia zawodników, które widniały na numerach startowych. Było rewelacyjnie. Klimat i atmosfera były fantastyczne i starałem się cieszyć każdym przebiegniętym kilometrem. Tego było mi trzeba. Zero spinki, zero ciśnienia, zero presji i żądzy jakiegokolwiek wyniku. Luz na 200%, mimo zmęczenia, bo skłamałbym mówiąc że biegłem na luźnej nodze.

W trakcie biegu 2 czy 3 razy stanąłem na krótkie pogaduchy z poznańskimi ziomkami, którzy wyszli na trasę. Przybijałem piątki dzieciakom i bawiłem się doskonale. Dwa razy lekko przyspieszyłem po kilometrze i było git. Wbiegając na metę pozdrowiłem kibiców, pogratulowałem zawodnikom, którzy uzyskali nowe życiówki i wartościowe wyniki. Mój zegarek pokazał 1:36:44, ale to było trzeciorzędne. HRavg wyszło 178, max 189, czyli nie był to jednak spacer. Dodam tylko, że rok temu pobiegłem na tej samej trasie 1:24:22 na średnim tętnie 177 i maksymalnym 187, ale wtedy trochę biegałem. Może nie trenowałem, bo gdybym trenował byłoby 1:1X, ale… swoje się już wybiegało.

Idealnie mój stan skomentowała Małgosia Sobańska, która słysząc moją odpowiedź, że pobiegłem na luzie, skwitowała to idealnie „nie wyglądasz, jakbyś luźno biegł” i w sumie tak było. Oddechowo się męczyłem, ale jakby nie patrzeć to ostatnie 20 km po asfalcie przebiegłem 2 maju ubiegłego roku, lecz mięśniowo było git. Nic poczułem tego biegu i nie miałem zmęczonych nóg. Lekko bolała kostka, ale mam już nową diagnozę i nowe wnioski które będę chciał wdrożyć w życie w tym tygodniu.

To był dobry bieg, a do poznania na Półmaraton na pewno jeszcze wrócimy. Tym razem ja będę ogarniał Olafa, a Iwona będzie paliła asfalt, gdyż jak napisałem w GC: Time to say goodbye halfmarathon… oczywiście mam na myśli ulicę.

Wielkie dzięki i brawa dla Organizatorów, dla Moniki, Łukasza i całej ekipy, która tworzyła ten bieg od lat i stworzyła coś, co ma swoją markę i renomę. To impreza w której każdy biegacz powinien wystartować, gdyż klimat jaki tam panuje i profesjonalna organizacja są TOP of the TOP.

Ale dzięki wszystkim moim błędom i przeżyciom stałam się tym, kim jestem teraz. Gdyby nie głupota i szaleństwo wieku młodości, to co by dzisiaj ze mnie zostało? – Lynda Waterhouse,

2023-05-12T15:36:57+02:0024/04/2023|Starty, Trening|

Tytuł