numer 76 to ja
Po dobrym tygodniu kolejny musiał być jeszcze lepszy a wiadomo, jak jest… jak mówi stare przysłowie „nie chwal dnia przed zachodem słońca” czy „nie dziel skóry na niedźwiedziu”, byle nie polarnym. No właśnie miał być super extra fantastyczny a wyszedł dobry. Znów zamiast sześciu zaplanowanych jednostek pobiegałem tylko pięć razy. Ma na to wpływ sporo czynników, głównie zmęczenie pracą i innymi tematami, jak… praca heh, więc doszedłem do wniosku, że jestem pracoholikiem a nie maniakiem kilometrów, jak kiedyś. Teraz cieszę się z marnych 110 – 115 w tygodniu, a jak sumiennie przetrenuję 6 dni z rzędu to jest święto lasu… Niestety… jest jak jest i nie zmienię tego. Jeden z moich zawodników ostatnio mi napisał mi takie zdanie, wyciągnięte z dłuższego maila „Często trudno pogodzić wszystkie rekreacje. Praca jest dla mnie najważniejsza a potem jak czas pozwoli i sił starczy na tyle co wyniki kilometrówek pokazują. ” i faktycznie coś w tym jest. Sam się często na tym łapię, że muszę oceniać i szafować co jest ważne, co ważniejsze a co najważniejsze. Czy jest to rozwój firmy, czy rozwój sportowy… A może swoje najlepsze lata mam już za sobą i teraz nie ma co się pruć na siłę tylko trzymać to wszystko na jakimś poziomie i … no właśnie. Być albo nie być o to jest pytanie… Staram się jednak, póki są siły, rozwijać i jedno i drugie, ale nie jest tak łatwo… W każdym razie ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem…
Dość mocno zaryzykowałem będąc w BPSie do maratonu, który biegam 29 października we Frankfurcie, czyli za 61 dni… wziąłem sobie na głowę więcej roboty, skróciłem ilość snu, czyli zmniejszyłem regenerację, ale nie żałuję. Nie z punktu biznesowego, ale z samej satysfakcji wykonywania pracy. Robię to co lubię i jest naprawdę mimo wielu przeszkód mega fajnie. Treningi personalne, poznawanie nowych bardzo ciekawych osób, treningi grupowe, praca z ludźmi otworzyła mi oczy na zupełnie inny rodzaj sportu czy aktywności fizycznej. Dzieje się to, co kiedyś ledwo co zauważałem a teraz jestem częścią właśnie tego, co jest kwintesencją sportu. Odkryłem, że sport to nie tylko wyczyn, prucie się i spinanie się na mega czas… to zabawa, fun, klimat i przy okazji tego praca nad sobą w każdej sferze. Fizycznej i psychicznej… Pewne rzeczy łatwiej jest zrozumieć patrząc z poziomu (pseudo) wyczynowca, którym jestem oraz z poziomu amatora, który ma głęboko w nosie czy dziś pójdzie na rower, czy przebiegnie 4 czy 44 km… Kiedyś tego nie rozumiałem… Ciekawe doświadczenie, niby oczywiste, ale nie do końca. Dużo się zmieniło, no ale nie o tym miały być te wywody…
Kilka postów wcześniej pisałem o fajnym tygodniu. Kolejny miał być jeszcze bardziej hard, bo zaplanowały były akcenty, jak tlenowa czternacha (luuuzzzzzzzz) i coś, co spędzało mi sen z powiek, czyli trzy czwórki… po 3’35 i 3’30… uhuhuhuhu, gruba sprawa, będzie bolało i cóż… bolało, ale nie tak, jak myślałem, bolało tylko dlatego, że musiałem zaciągać hamulec. To ciekawe doznanie, kiedy spinasz się przed treningiem, boisz się go i kombinujesz jak koń pod górę jak takiego diabła obejść a wychodzi, że na prędkościach szybszych niż twoja obecna „sezonowa” życiówa na dychę trening wychodzi na luźnej łydzie. Czwóreczki wyszły miód malina… 14’18 [3’34], 13’59 [3’30] i 13’52 [3’28] i dopiero na ostatnich 500m poczułem, że trzeba szybciej przebierać nóżętami. Kolejnym akcentem, trzecim po 14 stce, czwóreczkach były dwie siódemki, na które musiałem wybrać się wcześnie rano. To, że było ciepło to norma, ale w lesie po opadach panowała wilgotność, jak w dżungli, męczyłem się. Pobiegłem po 3’48 i 3’44 i poczułem to, ale dzień później spokojnie wytruchtałem luźną leśną trzydziestkę z nóżki na nóżkę z uśmiechem na twarzy oczywiście nie patrząc na zegarek. Na długich biegach, czy na rozbieganiach biegam w 200% na samopoczucie i nie ma to dla mnie żadnego znaczenia czy biegnę po 5’00 czy po 4’30. Ma być komfort, luz i swoboda. Żadnej spinki, żadnej kontroli czegokolwiek. Trzydziestka wyszła po 4’50 na średnim HR 145, jak dla mnie to bardzo nisko, dla przykładu powiem, że czwórki biegałem na HRavg 176, 184, 185 a jak trzeba to wkręcę się na 200. Taki mam motor. Tydzień zamknąłem na 113 km, czyli jak na 5 jednostek to nie tak źle.
W kolejnym do zrealizowania była dwunastka ciągłego, piętnaście pięćsetek i dwudziestka z szybszymi ostatnimi trzema kilometrami. Dwunacha wyszła po 3’48 na LA 2,0, czyli fajnie…. tak, jak lubię. Pięćsetki miały iść po 1’40… do piątego odcinka było dość mozolnie… potem zaskoczyło i szło…tak, że zaczęła noga kręcić na prędkościach 1’33-37 czyli 3’06-14/km… szybko. Tydzień zamknąłem z liczbą 105 km. Dużo i mało… mało parząc na to, co biegałem w 2012 roku, kiedy w tygodniu przed maratonem zrobiłem dobre 140 km… no ale to było kiedyś. Byłem chudy, no może szczupły, piękny i pięć lat młodszy. Dobre jest to, że powoli, oczywiście na krótszych dystansach wkręcam się na wysokie (jak dla mnie) prędkości.
Co dalej… w tym startuję w Warszawie w półmaratonie, start o 20:30, czyli o dobrej godzinie, będzie (mam nadzieję) chłodno, trasa jest (podobno) szybka, więc trzeba będzie się zmęczyć. Plan nie jest może zbyt wygórowany, ale patrząc na to, że ostatni szybki półmaraton pobiegłem… hmmm…dawno, dawno temu, to założyłem sobie plan złamania godziny i szesnastu minut, więc wychodzi na to, że średnia na kilometr będzie musiała wynieść około 3’35/km… kiedyś było to tempo maratońskie i może kiedyś znów będzie. Jak to się mówi „nadzieja umiera ostatnia”. Cel w każdym razie jest inny na ten rok. Maraton we Frankfurcie i skromne 2:35… Co wyjdzie ? Zobaczymy…
Żeby to zrobić trzeba trenować !