UltraKotlina po raz czwarty

Na południe ruszyliśmy najmocniejszym składem nadmorskich górali. Adaś, Radek i ja, a w dniu biegu, podobnie jak w ubiegłym roku, dojechać miał Tomek. Forma była, noga kręciła się i trzeba było to wykorzystać.  

Na miejscu, w piątek, zrobiliśmy rozruch na Drodze pod Reglami, gdzie poczułem jaki potencjał drzemie pod butem. Byłem bardzo optymistycznie podbudowany i z radością przebierałem nogami, nie mogąc doczekać się soboty. Pogoda zapowiadała się zacna, trochę dla koneserów, ale przyjazna bieganiu. Miało solidnie dymać wiatrem w plecy, ale być na plusie i to takim pod 10 kresek. Organizatorzy ostrzegali przed błotem na trasie, ale na mojej zmianie tego błota nie powinno być za dużo. Większa większość pierwszego fragmentu wiodła przez grań Karkonoszy, czyli w grę wchodziły kamienie, szuter i tego typu podłoże. Błotnista paćka mogła jedynie być na ostatnich kilkunastu kilometrach, po zbiegnięciu z Domu Śląskiego na sam dół. Tak też było. 

fot. UltraKotlina

Po krótkiej rozgrzewce ustawiłem się na starcie i o 7:00 ruszyłem. Zacząłem spokojnie, bez fisiowania. Chciałem się wkręcić na swoje obroty, a potrzebowałem na to dłuższej chwili. Biegło się dobrze, ale było za ciepło. Już na starcie zacząłem się gotować i w połowie podejścia na Szrenicę zdjąłem kurtkę. Zostałem w samej koszulce i bluzie. Zrobiło się optymalnie, mimo że jak zawiało robiło się zimno. Dreptałem swoim tempem, ale nie czułem jakiejś wielkiej mocy. W zasięgu wzroku miałem innych zawodników ze sztafety, więc nie było źle. 

Im bliżej szczytu tym większa robiła się mgła i mocniej wiało. Całe szczęście w plecy. Widoczność jednak spadała i spadała… Pod szczytem zwolniłem i zacząłem zastanawiać się, czy biec w prawo czy prosto. Na zegarku ustawiony miałem tylko profil – nie mapę, a oznaczeń nie zauważyłem. Pobiegłem więc prosto. Za kilkaset metrów zegarek zaczął krzyczeć, że zszedłem z kursu. Zawróciłem. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem biegnących dwóch zawodników w moją stronę. Byli przekonani, szczególnie jeden, że biegniemy dobrze i ich tracki wskazują dobrą drogę. Niestety posłuchałem ich łamiąc przysłowie jak umiesz liczyć – licz na siebie. Pobiegliśmy więc razem, aż dobiegliśmy prawie pod schronisko na Szrenicy. Nie muszę przytaczać ilości epitetów, jakie wypłynęły z naszych ust… Zawróciłem i puściłem się w dół dobiegając do pamiętnego rozwidlenia, gdzie roiło się od biegaczy. Byłem bardzo wkurzony, zirytowany i wściekły. Depnąłem i zacząłem ich mijać. Z kilometra na kilometr wyprzedzałem ich coraz więcej co świadczyło, ile czasu zostawiłem na górze. Myślę, że dobre 7-8 minut. 

fot. UltraKotlina

Starałem się cały czas biec. Kiedy było stromo truchtało, kiedy dało się cisnąć – cisnąłem. Nie było jednak tego czegoś i ewidentnie brakowało mocy i prędkości, chociaż patrząc po segmentach ba Stravie zrobiłem sporo PR. Przebiegłem przez Czechy i na podejściu od szosy wyciągnąłem zakupione za 67 zł na jednej z popularnych chińskich platform sprzedażowych kijki do biegania. Sprawowały się świetnie. Oczywiście nie potrafię biegać z kijkami, ale dawałem radę. Pomagały, chociaż bez nich też spokojnie dałbym radę. Wbiłem się pod Odrodzenie, uzupełniłem wodę i drałowałem dalej mijając kolejne osoby. Na tym fragmencie przegoniłem 10 albo 11 osób… Masakra. Prąc naprzód, gdzieś przed stawami spotkałem Edytę Lewandowską, czołową polską maratonkę z PB 2:33 z która znamy się z biegów ulicznych. Miałem swojego czasu przyjemność prowadzić jej półmaraton, gdzie nabiegliśmy wynik w okolicy 1:13. Teraz Edyta z powodzeniem realizuje się w biegach ultra na całym świecie. Uściskaliśmy się, przybiliśmy piątki i pobiegłem dalej. Edyta biegła 180 km, ja 45. 

Biegło się dobrze, ale wkurzały mnie kamienie i skałki. Biegłem w VJ Ultra 3, które jak klej trzymały się podłoża. Nie było znaczenia czy kamloty są mokre, czy suche, nie było opcji poślizgu. Problemem, dla mnie była jednak ilość gumy czy pianki oddzielającej but od podłoża. Nie czułem się specjalnie komfortowo i kostka latała mi na boki, mimo że nie było ani grama poślizgu. Nie mam pojęcia z czego wykonują podeszwy tych butów, ale w czymś takim nigdy nie biegałem. Myślałem, że Inov8 klei się wszystkiego, ale VJ przebija je na głowę. Na tej trasie, w moim przypadku, pewnie lepiej sprawdziłby się model VJ MAXx2 niż Ultra 3. W każdym razie biegłem dalej…  

fot. UltraKotlina

Minąłem Dom Śląski i zaczął się zbieg w dół. Kto tam był wie o czym mówię. Trasa była zakręcona jak świński ogon, na której kamień gonił kamień, skałka skałkę a turysta turystę. Było wąsko, ciasno i paskudnie. Rok temu mimo bardziej śliskiej nawierzchni czułem się tam pewniej. Teraz nie. Kostka uciekała na boki i kilka razy bardzo mocno poleciała. Poczułem srogi ból, ale ruchomość była. Bałem się jednak, co nastąpi za chwilę. Całe szczęście mogłem biec, ale włączył się hamulec bezpieczeństwa i zacząłem zbiegać jak Sierotka Marysia. Robiłem to dużo wolniej niż rok wcześniej, a na dodatek ponownie pomyliłem trasę. Położyłem kolejną minutę… 

Zbiegłem do ostatniego punktu żywieniowego, napełniłem flaszki i zacząłem ostatni długi podbieg z wisienką na torcie. Męczyłem bułę. Brakowało mocy, ale sam jestem temu winien, gdyż nie zrobiłem żadnej 30-stki czy dłuższego treningu i teraz za to pokutowałem. Cóż. Życie. Minął mnie 1 zawodnik, potem 3.  

Przed ostatnim niszczącym podbiegiem wyciągnąłem kijki, ale okazało się, że wypadła śrubka czy motylek odpowiadający za blokowanie mechanizmu i niestety kijek przestał spełniać swoją funkcję. Przez pewien czas posiłkowałem się jednym, ale ostatecznie oba wylądowały z powrotem w plecaku. Podejście dłużyło się w nieskończoność, a na plecach czułem oddech goniącego mnie rywala. Nawierzchnia składała się z kamieni, korzeni, między którymi wartko płynęła rzeczka. Po wgramoleniu się na górę do mety zostało może 5 km, z czego większą większość stanowił zbieg. Oczywiście nie jakiś turbo szybki, bo nawierzchnia była paskudna, ale na nim przegoniłem 5 osób, które mnie wcześniej łyknęło.  

Biegłem po kostki w wodzie, błocie, które zmieniało się w trawę. Położyłem wszystko, co miałem i ostatecznie dużo wolniej niż planowałem, z czasem gorszym niż rok temu dobiegłem na metę swojej zmiany. Oczywiście gdybym nie był gapą i nie pomylił trasy, byłbym tam szybciej o dobre 9 może 10 minut szybciej, czyli uzyskałbym lepszy czas niż w 2024 roku.  

Ostatecznie pokonałem 44,62 km z czasem 5:12:35. Całkowity wznios wyniósł 2035 m, a średnie tętno 164 uderzenia na minutę. Nie byłem zadowolony ze swojego startu, chociaż nie oszczędzałem się i nie włóczyłem kija. Byłem tak wytelepany, że nie mogłem zdjąć ani założyć skarpetek gdyż pojawiały się skurcze, a podkręcony staw skokowy dodatkowo nie pomagał. Nie wyglądało to różowo.  

Kolejnym zawodnikiem, który wyruszył na trasę był Tomek, który perfekcyjnie wykonał swoją robotę. Nadrobił kilka cennych minut. Po nim wystartował Radek, wyprowadzając nas na trzecią pozycję w kategorii męskiej. Adamowi pozostało tylko dobiec do mety i nie stracić przewagi, co uczynił. Osiągnęliśmy czas o 21 minut lepszy niż rok temu, ale zajęliśmy gorsze miejsce. Bywa i tak. Raz się wygrywa, raz się przegrywa, ale walka trwa nieustannie. Wielkie brawa i gratulacje dla całej naszej trójmiejsko-wałbrzyskiej ekipy. Adaś, Radek, Tomek – dzięki za walkę i za nie odstawianie nogi w błocie i we mgle. Brawo WY, brawo MY!

Zapytaj samego siebie: Czy stać mnie na więcej? Odpowiedź brzmi: tak – Paul Tergat 

2025-11-04T11:40:30+01:0004/11/2025|Starty|