Trzydniowe zawody na Mazurach miały dać kilka odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Jak wyglądam fizycznie biegając mocno 3 dni z rzędu. Jak funkcjonuję technicznie? Jak prezentuję się na tle kilku mocnych chłopaków z mojej kategorii wiekowej. Z celem poznania odpowiedzi na te pytania pojechałem na Mazury Cup, które w tym roku zlokalizowane były niedaleko Szczytna.
Objętościowo nie szalałem, chociaż maj zamknąłem z liczbą 229 km, co było rekordową wartością w tym roku, ale w czerwcu tych kilometrów było tylko 180, więc doskonale widać, jak “ciężko” trenuję. Taki urok bycia na sportowej emeryturze, gdzie urokiem jest bieganie bez planu, co podoba mi się coraz bardziej. Jak chcę to przycisnę, jak nie chcę to nie przycisnę i jest git. Z takiego biegania udało się pobiec kilka dobrych i wartościowych wyników, ale do rzeczy.
W czerwcu wystartowałem na 20 km na Babiej Górze, tydzień później w sobotę i niedzielę w zawodach Pomerania O-Festival, gdzie pierwszego dnia na midelku był chaos, a drugiego na klasyku był ogień i to by było na tyle. Z mocniejszych akcentów wpadł dwa razy cross po 6,6 km i jedna zabawa biegowa 5×2’. Reszta to rozbiegania od 8 do 12 km. Żadnej mapy, żadnego ciągłego, podbiegów, więc start na Mazurach mogłem określić jednym zdaniem. Co, ma być to będzie.
Z Redy wyruszyliśmy w czwartek. Było koszmarnie upalnie. Powiedziałbym, że tragicznie gorąco, ale taki mamy klimat i nic nie mogłem poradzić. Zawody rozpoczynały się w piątek wieczorem, więc miałem nadzieję, że w lesie będzie trochę chłodniej i znośniej, niż na odkrytym terenie. Nic z tego. Kiedy przyjechaliśmy do centrum zawodów, termometr w samochodzie pokazywał 28 C w cieniu. Nie było czym oddychać i słabo to wyglądało. Każdy jednak miał taką samą pogodę.
Etap 1 – Czarny Piec
Cytując organizatora, to teren miał wyglądać tak: Podczas pierwszego etapu zmierzycie się z szybkim teren charakteryzującym się płynną i nieoczywistą mikrorzeźbą. Aby nie popełnić błędów kluczowe będzie zdjęcie nogi z gazu w odpowiednich momentach. Poza tym, zapowiada się etap z historią w tle – las pełen jest pozostałości po umocnieniach obronnych z II wojny światowej w postaci pochowanych wśród leśnej głuszy bunkrów. Jednym słowem będzie to szybki i czujny etap, idealny, aby poznać charakterystykę terenu.
Parametry trasy: 4,8 km, 90 metrów w górę, 16 punktów kontrolnych do potwierdzenia.
Już na rozgrzewkę wyszedłem totalnie zdekoncentrowany. Nie mogłem się skupić i uspokoić głowy. To przeszkadzało. Starałem się jak najbardziej nakierować głowę na zadanie, jakie mam do wykonania. Był nim spokojny, rytmowy i czysty bieg. Widząc las wiedziałem, że jest on bardzo szybki i głowa może nie nadążyć za nogami. Gdy zegar zapiszczał ruszyłem. Pierwszy punkt niecka. Początek był dobry, ale potem nie wiem co zacząłem robić. Wdarł się chaos. Biegałem dookoła punktu nie wiedząc, gdzie jestem. Kręciłem się między przecinkami i słabo to wyglądało. Zniosło mnie za mocno na lewo, a potem nie potrafiłem określić swojego położenia. Tak mam, jak wchodzę zdekoncentrowany do lasu. Dużo straciłem.
Musiałem chwilę odreagować, dlatego do dwójki pobiegłem do drogi zamiast ciąć. Nieraz robię taki manewr, żeby uspokoić myśli, ochłodzić łeb i wejść ponownie i spokojnie w mapę. W sam punkt wszedłem czysto, podobnie jak w trójkę. Las był naprawdę szybki i można było zasuwać ile fabryka mocy, ale to wiązało się z ryzykiem. Czwórkę łyknąłem idealnie i zacząłem się cieszyć, że zaczęło żreć. Skutkiem tego był błąd na piątkę.
Szedłem idealnie. Granicą, potem niecką i na górkę, ale…przeleciałem kilka, może kilkanaście metrów obok punktu. Nie zauważyłem go, ale nie miałem obranego pewnego punktu ataku. Nad tym muszę popracować. Trochę tam straciłem i znów wybiło mnie to z rytmu. Skoncentrowałem się na maxa, skupiłem na mapie i szósty, siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty punkt zaliczyłem czysto. Czytałem wszystko po drodze, obierałem pewne elementy między punktami i obierałem pewne punkty ataku. Kolejne punkty zaliczałem elegancko. Jedenasty czysto, dwunasty, trzynasty, czternasty również. Nie było błędów. Piętnastkę skopałem. Lekko, ale skopałem. Nie odczytałem dokładnie po której stronie polanki jest punkt i lekko mnie zniosło na południe. Osiemnasty zaliczyłem bez błędu i po mocnym finiszu wbiegłem na metę.
Nie byłem zadowolony z tego biegu. Wiedziałem, że popełniłem bardzo duży błąd na jedynkę i mniejszy na piątkę. To nie był dobry bieg. Zegarek pokazał 36:09. Kiepsko. Liczyłem, że pęknie 30 minut, bo tyle powinno być. Gremlin pokazał, że przebiegłem 6,27 km ze średnią prędkością 5’47/km. Średnie tętno wyszło 179, maksymalne 190.
Po pierwszym etapie byłem 9., ale zostały jeszcze dwa dni ścigania, więc liczyłem na poprawę miejsca, szczególnie że kolejnego dnia był bieg na dystansie klasycznym i tam liczyłem na poprawienie wyniku.
Etap 2 – Jezioro Gim
W biuletynie zawodów można było uzyskać takie informacje w temacie tego etapu: Teren drugiego etapu jest zgoła inny od pierwszego. Niuanse rzeźby terenu są tu zdecydowanie uboższe, ale w zamian doświadczycie dużej zmienności w warstwie roślinnej oraz licznych terenów podmokłych. Opisując drugi etap nie sposób nie wspomnieć o mecie zlokalizowanej na samej plaży jeziora Gim, które olśniewa swoją lazurową wodą, będąc jednocześnie jednym z najczystszych jezior w Polsce. Jak przystało na przyzwoity klasyk – będzie długo i epicko.
Parametry trasy: 8,7 km, 130 metrów w górę, 16 punktów kontrolnych do potwierdzenia.
Ciepło, gorąco, upalnie i do tego start w samo południe. Po cichu liczyłem na złamanie godziny, ale najważniejsze nad czym musiałem pracować to koncentracja, koncentracja i jeszcze raz koncentracja. Na start ruszyłem więc w miarę spokojny i bardziej sfokusowany na bieg. Wiedziałem, że na tak długim dystansie, moją przewagą jest szybkość, więc nawet jak popełniłbym jakieś błędy, to trochę uda mi się nadrobić na przebiegach.
Wziąłem mapę i ruszyłem w las. Pierwszy punkt – dołek. Wyglądał na banalnie prosty. Wystarczyło przeciąć ścieżkę, wybiec z gęstwinki i lekko zbiec w dół. Zbiegłem za wcześnie i za nisko robiąc błąd na ponad minutę. Nie zaczęło się więc zbyt dobrze.
Na dwójkę nie obrałem pewnego punktu ataku. Pobiegłem na czuja, bez dokładnego przeanalizowania całego przebiegu i to wyszło mi bokiem. Posiałem 3 minuty. Nie wiem do dziś, dlaczego tak wcześnie skręciłem i odbiłem w obniżenie. Tragedia. Jak patrzę na międzyczasy to na tamtą chwilę zajmowałem 19. miejsce…
Na trójkę był długi przebieg. Mogłem więc zaplanować spokojnie cały odcinek i docisnąć. Biegło się bardzo dobrze, chociaż na samej końcówce zrobiłem błąd. Bez sensu się pchałem przez bagno i zielone. Fakt, że można było tam spokojnie biec, ale lepszy wariant to droga. Około 30-40 sekund straciłem. Czwórkę zaatakowałem za wcześnie. Był tam inny punkt, na który bezsensownie wbiegłem. Na piąty znów mogłem przycisnąć. Tam lekko się zakręciłem przed samym punktem. Idąc od skrzyżowania rzuciło mnie na lewo. Nie spojrzałem dobrze na kompas i taki był efekt. Kilkanaście sekund w plecy. Siódemkę podbiłem bez żadnego problemu i w tym momencie byłem już na 3. pozycji. Oczywiście tego nie wiedziałem. Mam tą wiedzę patrząc teraz na międzyczasy. Zacząłem dobrze czuć mapę i obierałem pewne punkty ataku. Ósemkę skopałem wariantowo i to pominę. Bez sensu poszedłem z prawej strony. Chciałem ominąć zielone i rozkręcić nogi na przecince, ale to nie był dobry wariant, co zaczęło chodzić mi po głowie. Następstwem tego był błąd na dziewiąty punkt. Po drodze zauważyłem inny, na który bezsensownie pobiegłem. Dziesiąty, jedenasty, dwunasty, trzynasty i czternasty zaliczyłem pewnie i bez błędu. Noga szła, czułem się dobrze i wiedziałem, że nadrabiam. Na piętnastkę nie doczytałem opisu i przy samym punkcie lekko się zakręciłem, kilkanaście sekund na tym straciłem. Szesnasty depnąłem, podobnie jak dobieg.
Po drugim etapie byłem połowicznie zadowolony. Wiedziałem, że zrobiłem błędy na początku, ale potem z punktu na punkt było coraz lepiej. Fizycznie czułem się bardzo dobrze i miałem nadzieję, na wysoką lokatę. Zegarek pokazał 61:03 i ostatecznie uzyskałem drugi czas. Myślę, że przy bezbłędnym biegu miałbym czas o 5-6 minut lepszy. Gremlin pokazał, że przebiegłem 11,09 km ze średnią prędkością 5’36/km. Średnie tętno wyszło 176, maksymalne 186.
Po dwóch etapach awansowałem na 5. miejsce tracąc do Piotra, który był na 3. miejscu podium 1’32. Do 4. Łukasza 1’15. Grabek, który był za moimi plecami, gonił mnie na 2’14, a Konrad 2’32. Zapowiadała się więc bardzo ciekawa niedziela i walka o podium.
Etap 3 – Bałdzki Piec
Wieńczący zawody bieg pościgowy zostanie rozegrany w terenie będącym mieszanką dwóch poprzednich etapów. Czeka Was pagórkowaty teren, oferujący zróżnicowaną roślinność oraz malownicze tereny podmokłe. Meta zlokalizowana będzie w uroczej osadzie Bałdzki Piec, której mieszkańcy pamiętają rozgrywane w tutejszych lasach zawody na orientację z lat 80-tych. Na tym etapie na pewno przydadzą się szybkie nogi i oczywiście zimna głowa. Tak opisał ten teren zawodów organizator.
Parametry: 6,8 km, z 180 metrów w górę, 18 punktów kontrolnych do potwierdzenia.
Dawno tak nie byłem nakręcony na walkę i z takim podejściem stanąłem na starcie. Byłem spokojny, pewny siebie i skoncentrowany na zadaniu. Moim planem było dogonienie Łukasza i Piotra i ucieczka Grabkowi i Konradowi. Taki był plan i zamierzałem go zrealizować.
Ruszyłem mocno. Jedynkę odszukałem bez problemów i zanotowałem tam najlepszy międzyczas. Zaczęło się dobrze. Na dwójkę obrałem pewny wariant i ruszyłem mocno. Plan był złapać ścieżkę i po warstwicy biegnąc wzdłuż szczytu złapać jedno zielone, potem drugie i podbić punkt. Wyszło jednak inaczej. Skręciłem na wcześniejszy szczyt, gdyż zobaczyłem ambonę. Myślałem, że to ambona znajdująca się przy moim punkcie, więc zacząłem się kręcić we wszystkie strony. Nie zauważyłem, że ambony są dwie i ja byłem przy wcześniejszej.
Straciłem tam ponad dwie i pół minuty i doszło to do mnie w momencie, kiedy ujrzałem Grabka i Konrada biegnących w stronę punktu. Moja przewaga została zniwelowana już na drugim punkcie, co nie było dobrą wróżbą. Wkurzyłem się, ale nie mogłem sobie pozwolić ja zbędne ruchy. Musiałem się uspokoić, skoncentrować, wejść w mapę na nowo i pilnować chłopaków, którzy byli ode mnie o wiele lepsi technicznie. Fizycznie to ja byłem górą i musiałem to jakoś poukładać w całość. Trójkę biegliśmy razem, ale na czwórkę zacząłem uciekać chłopakom. Na czwórce byłem już przed nimi. Piąty punkt pobiegłem zbyt asekuracyjnie. Cofnąłem się do drogi i nią pocisnąłem dalej. Chłopaki przycięli przez zielone i prawie się zrównaliśmy. Przyspieszyłem i oderwałem się. Na szósty biegłem już sam, powiększając przewagę. Siódemkę zaliczyłem czysto. Na ósmym i zobaczyłem Łukasza, który chyba mnie nie zauważył i przycisnąłem górą na dziewiątkę. Wszedłem na niego pewnie i czysto, podobnie jak na dziesiątkę, gdzie dogoniłem Piotra. W tym momencie byłem jedną nogą na podium. Na jedenasty rzuciło mnie za bardzo w prawo. Źle obrałem punkt ataku i biegłem na czuja. To kosztowało kilkanaście sekund i zrównaliśmy się z Piotrem, któremu wcześniej uciekłem. Ciekawa sytuacja miała miejsce na przebiegu na dwunastkę. Biegłem pierwszy, za mną biegł Piotr. Zastanawiałem się, jaki wybierze wariant. Czy przytnie przez bagno, czy pobiegnie drogą. Kątem oka obserwowałem, co zrobi. Wybrał wariant drogą, jak ja. Przycisnąłem mocniej i odszedłem mu kawałek. Zauważyłem, że jestem mocniejszy na drodze i na podbiegu. Podbiłem punkt i skierowałem się na Trzynasty. Wariant był banalny. Wystarczyło zbiec do ścieżki i dalej kierować się w stronę drogi. Następnie od rozwidlenia zaatakować górkę i wejść w muldę. Proste?
Pewnie, ale ja musiałem coś namieszać. Wkradł się chaos, dekoncentracja i zgłupiałem. Nie wiedziałem, gdzie jestem do czasu, kiedy dogonił mnie Piotr, a za nim Grabek i Konrad. Zaczęło się robić wesoło, a do mety pozostało tylko 5 punktów… Nieźle dałem ciała na kocówce. Do kompletu jeszcze brakowało Łukasza i byłoby zupełnie ciekawie. Nie miałem wyjścia. Musiałem podkręcić obroty i urwać się chłopakom. Czternastkę podbiłem przed nimi i wbiegłem na pole. Trochę straciłem tam biegnąc prosto, a nie tnąc w lewo. Widziałem za sobą grupę pościgową, więc jak tylko znalazłem się na drodze, przyspieszyłem. Piętnastkę i szesnastkę zaliczyłem czysto. Na siedemnasty nie wszedłem jednak bez problemu. Trochę mną miotało przy samym punkcie i szukałem go za nisko. Na osiemnasty odbiłem w złym kierunku. Nie spojrzałem na kompas, ale całe szczęście po chwili byłem już na właściwym przebiegu. Przyspieszyłem jeszcze bardziej, podbiłem osiemnasty i po chwili wbiegłem na metę jako trzeci w kategorii starszych panów z brzuszkami.
Pokonanie trasy zajęło mi 54:03. Średnia na km wyszła 6’01, HRavg 179, HRmax 188.
Łącznie czas trzech etapów wyszedł 155 minut i 15 sekund. Było więc co robić. Jakie wyciągnąłem wnioski?
- Muszę jeszcze bardziej poprawić koncentrację.
- Muszę obierać takie warianty, żeby znajdowały się na nich pewne punkty pomocnicze, które będą utwierdzać mnie, że jestem w dobrym miejscu, nie może być biegania na czuja.
- Muszę obierać pewny punkt ataku.
- W momencie niepewności lepiej stanąć na chwilę niż biec dalej z myślą, to gdzieś tam.
- Koniecznie muszę częściej patrzeć na kompas.
- Muszę nauczyć się mierzyć odległość parokrokami.
- Mogę już wejść w kolejny etap treningu, czyli w pracę nad wytrzymałością. Siłowo jest dobrze, szybkościowo dobrze, czas na ostatni punkt.
Błędy nie są od tego, żeby ich żałować, lecz żeby ich ponownie nie popełniać – Timur Vermes.