Są takie treningi, które jeszcze przed wyjściem z domu przyprawiają o stan przedzawałowy a jak są trzy takie treningi w tygodniu, to… no właśnie. To biega się je głową a nie nogami. Biega się je głową i to nie w 60, ale w 160% bo inaczej nie da rady i to jest właśnie najpiękniejsze, bo trudniej jest wytrenować głowę niż serducho i nogi. Kilka lat widząc takie prędkości zaśmiałbym się głośno i nic sobie z tego nie robił, ale nie teraz.
Wtorek – niby luźne bieganie, 8 x 500 m po około 1’40-50, czyli prędkość żadna, szczególnie jak kiedyś biegało się pięćsetki poniżej 1’30 a PB z treningu na tym dystansie wynosi 1’11, czyli 2’22/km ! Tak się kiedyś biegało. Po pięćsetkach 5 x 200 po około 32-34″… czyli znów bez szału patrząc, że jak człowiek był piękny, młody to ganiał 20 x 200 po 30-32″ w tym ostatnią w 26″… TO SE NEVRATI !
Zbierałem się do tego treningu, jak pies do jeża. Na dworze cały dzień lało, ale było ciepło. Przebierałem się, ubierałem się i kombinowałem na wszystkie sposoby skutecznie odkładając wyjście z domu. W końcu wyszedłem, ba… wylazłem. Jak na stracenie. 4 km rozbiegania, gimnastyka, rozgrzewka, koncentracja i jazda… Nowy tartan, startówki, deszcz i ogień. Pierwsza pięćsetka 1’45. OK. Przeżyłem i nie było tak źle. Druga… 1’44, trzecia 1’43, potem 1’44, 42, 42, 39 i 38. Dwie ostatnie… prawie na oparach. Mocno, ale tak miało być. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ostatnie 100 m z każdej pięćsetki biegłem w 200% głową… a na deser zostały jeszcze dwusetki. Wiedziałem, że będzie bolało… ale to tylko 5 odcinków i tylko 5 razy trzeba będzie spiąć dupsko, rozkręcić nogi i nie porzygać się na końcu. Wyszło OK. 33″, 33″, 33″, 32″, 32″ … w tym ostatnie dwie kończyłem na miękkich nogach wlokąc prawie swoje cztery litery po tartanie. Trening zrobiłem i mega zadowolony wróciłem do domu.
Ufff… Głowa, głowa, głowa… zaczyna fanie znowu działać. HRmax 191 ! Jak na pacjenta w wieku 38 lat to chyba nieźle.
Czwartek… CityTrial On Tour czyli 5 km po górkach w pałę. Bez oszczędzania się.
Pojechaliśmy z Iwoną zaraz po robocie. Krótka rozgrzewka i jazda… plan był prosty. Ogień na zbiegu a na podbiegu spokojnie. Na płaskim… czujnie. Musiałem wyczuć, gdzie jest słabo a gdzie dobrze i utwierdziłem się w przekonaniu, że najgorzej jest na płaskim. Jest problem w utrzymaniu prędkości, chociaż wolałbym napisać, że w utrzymaniu intensywności… Serducho się buntuje, płuca strajkują i ciężko cokolwiek więcej wydusić. Na podbiegu mięśniowo luz i zabawa. Nie rusza. To efekt mozolnej pracy na siłowni przede wszystkim nad pośladkami, dwugłowymi, nad mięśniami korpusu oraz nad górą. Czuję, że to mocno oddaje i o wiele lepiej mięsniowo się czuję. Noga idzie pięknie, sylwetka fajnie trzyma się pionu i można napierać. Wydolnościowo… wiadomo. Swoje treningi w danej intensywności trzeba wybiegać. Tego się nie przeskoczy.
Dyplomatycznie powiem, że …dobiegłem. Czas… czas nie gra roli, bo liczył się efekt a efekt został uzyskany. Przewentylowałem drugi raz w tym tygodniu płuca, przepaliłem nogi i znów wkręciłem się na HR powyżej 190, tym razem 194. Było GIT! Dobra, nabiegałem 19’41 a w 2012 na tej samej trasie 18’23 i to w okresie roztrenowania.
Sobota… upał, gorąco, masakra… ale trening trzeba zrobić. Chociaż przecież można nie zrobić, bo po co, nic się nie stanie, ale potem na zawodach będzie… lipa. Cóż. Można, ale nie trzeba. Jak kto chce. Ja wybrałem trening, ale dopiero, jak lekko się ochłodziło. Do jakiś + 27 C i poleciałem krokiem straceńca na stadion. Do wykonania był banalny trening, pięć dwójek… w tempie maratonu, ale tego z 2012 roku… To tak na marginesie. I znów, jak pies do jeża, jak na stracenie. 4 km truchtu, gimnastyka, rozciąganie, koncentracja i zaprogramowanie głowy na kilka programów:
- będzie bolało,
- będzie ciężko,
- będzie na żylecie,
…ale cóż. Chce się (jeszcze) biegać szybko na zawodach, to na treningach trzeba to odwzorować i nie poddawać się, tylko podjąć rękawicę. Zaplanowałem, że zacznę profilaktycznie wolniej. Po około 7’10 czyli po 3’35/km a potem zobaczymy. Generalnie to na tym treningu testowałem kupę rozwiązań a wszystko po to, żeby odwrócić głowę od zmęczenia i przekręconej na lewą stronę wątroby… Ruszyłem… Po 400 m wiedziałem, że będzie ciężko, ale na zawodach też ciężko będzie i nic na to nie poradzę. Przecież nie będę biegał „komfortowo” bo w komforcie to mogę sobie pobiegać za wykładzinami albo po lesie na rozbieganiu. Tu trzeba było spiąć tyłek, zacisnąć zęby, pośladki i urywać mijające okrążenia. Pierwsze 100 m 20″… taaaaa… po 3’20 to ja mogę sobie… podłubać w nosie. Zwolniłem i na 1 km zameldowałem się po 3’38. Wstydu nie było, ale rewelacji również. Trzeba było depnąć i finalnie wyszło 7’09. OK. Nie jest źle. 400 metrów truchtu, koncentracja i jazda… 3’36 na 1 km i na 2 okrążenia przed końcem zacząłem rozglądać się za miejscem, do którego nawet król chodzi piechotą… ale oszczędzę ten epizod… 7’08. Bolało. Na trzeciej dwójce stwierdziłem, że nie będę patrzał na zegarek co 100 m, tylko pierwszy raz zerknę po pięćsetce. Wyszło 1’46. Na 1 km 3’32 i finalnie 7’02. Dobry czas, ale samopoczucie… do bani. Walka o życie szczególnie na ostatnich 400 m a do końca zostały jeszcze dwa powtórzenia, czyli 14 minut mocnego biegania. Postanowiłem znowu zadrwić sobie z mojego mózgu i wkręciłem mu film, że to ostatni odcinek a na międzyczas spojrzę sobie dopiero po 1 km, żeby się nie stresować… 3’32 i 7’06 na koniec. Hurraaaaa….. koniec. A teraz finisz. Finisz, koniec i kropka dosyć tego bla bla bla to ostatnia zwrotka… 400 m trucht i ostatnia dwójka… bój to jest nasz ostatni… a ostatnie 800 m bolało, jak cholera. Ruszyłem z pięćsetki i dowiozłem 7’02. Uffff… ostatnie 100 m mało co widziałem i mało co kontaktowałem, a to była prędkość z tyłka… Na ostatniej dwójce w ogóle nie zerkałem na zegarek. Wbiłem w głowę 7 minut walki i tyle dowiozłem. Tu 200% siedziało w głowie. Tylko dzięki oszukaniu głowy i przygotowaniu jej na walkę do odcięcia zrobiłem ten trening do końca. + 100 punktów do psychiki. HRmax 196!
Można? Można, ale… trzeba przygotować się na ból i cierpienie. Na pracę w 200% poza jakąkolwiek strefą komfortu i niestety innej drogi nie ma. Oczywiście, jeżeli chce się osiągnąć dobry wynik a linię mety chce się minąć z zaplanowanym wcześniej czasem.
Trzy mocne treningi w tygodniu. Trzy razy kręcenia na maksymalnych obrotach, w sumie 20 km… dużo. Bardzo dużo, ale kto nie ryzykuje ten nie pije szampana. Dodam jeszcze, że te dwójki tak mnie sponiewierały, że całą niedzielę byłem praktycznie niezdatny do życia. Dostałem srogie lanie, ale było warto. Tego było mi trzeba. Srogiego sponiewierania. Walki nie nogami czy serduchem, ale głową. Treningów na granicy, gdzie łeb mówi – dasz radę chłopie, jeszcze tylko 800 m do mety… Przetrwać by zwyciężyć, zwyciężyć by przetrwać.
Co zmieniłem w swoim treningu ?
- Wróciłem do 7 jednostek, chociaż nieraz wychodzi 6, ale aż tyle razy nie biegam. Raz w tygodniu, zazwyczaj w poniedziałki katuję się na siłowni stosując trening EMS, który przynosi efekty. Czuję to na własnych pośladkach, dwugłowych i na całym korpusie. Zupełnie inaczej się czuję i noga powoli pracuje tak, jakbym chciał żeby pracowała. Gimnastyka, sprawność, siła, stabilizacja… stabilizacja, siła, sprawność, gimnastyka…
- Z Maćkiem z Centrum Zdrowia i Urody w Redzie po ponad 6 miesiącach kontuzji wyszliśmy na prostą. Tak. Przez pół roku co chwilę coś się sypało a były to dziwne rzeczy, które ciężko było ogarnąć. Pół roku szycia prucia, mega wielkiego wkur** i częstego spadku motywacji, bo były czasy kiedy nie szło mocno trenować a trzeba było startować. Pół roku… Maciek – dzięki !!!
- Biegam wszystko w lesie na górkach. Dużo podbiegów, dużo zbiegów, szukam przewyższeń. Wzmacniam nogi. Nawet ciągłe ostatnimi czasy biegałem w lesie.
- Biegam w …startówkach. To dla mnie nowość, ale wszystkie treningi w lesie biegam w papciach startowych, lekkich, szybkich i przewiewnych. Żadnych topornych klump nie zakładam.
- Zacząłem znów żreć. Żre i piję bez ograniczeń. Pączki, ciastka, cukierki, czekolady, żelki i wszystko co mi wpadnie pod ręce. Podobnie z gazowanymi napojami o kolorze rdzy. Piję je i dobrze mi z tym. Spali się a jak organizm dobrze na tym jedzie to co… trawy, jak królik nie będę jeść. Pewnie wielu osobom w tym momencie zaburzyłem wizję świata, ale cóż… Jak trenowałem do 2:2X w maratonie było podobnie. Żarłem jak świniak a biegałem jak dzik. Kropka.
- Znowu potrafię się skoncentrować i zmotywować do ciężkiej pracy, przestawić się w tryb „bólu” z którym znowu się zaprzyjaźniłem. Brzmi to hardcorowo i może niezbyt zdrowi i różowo – nawet się zrymowało – ale (pseudo)wyczyn boli. Maraton boli. Nawet kiedyś spotkałem się z takim cytatem :
Bieganie boli. Lepiej zaakceptuj to na początku, bo w przeciwnym razie nigdzie nie dotrzesz.
…i tym optymistycznym akcentem czas zakończyć podsumowanie moich ubiegłotygodniowych wypocin.