…on tour… kierunek Wałbrzych


 

W ubiegły weekend wybraliśmy się z Iwoną do Wałbrzycha, na rodzinno – sportowo – turystyczny wypad, czyli na XIII Półmaraton Wałbrzych, który niczym Feniks z popiołów reaktywował się w tym górniczym mieście. Do Wałbrzycha postanowiliśmy pojechać tym razem pociągiem, gdyż taka opcja wydawała się nam najmniej męcząca i nie trzeba było siedzieć X godzin za kółkiem i stresować się sytuacją na drodze. Wsiedliśmy w Wejherowie, wysiedliśmy we Wrocku, gdzie z PKP’a przesiedliśmy się w Guliwera, który zawiózł nas wprost do Waldenburga.

 

 

Co do samej podróży, to przebiegała spokojnie. Powiem, że byłem lekko w szoku, gdyż PKP nawet nadąża za technologią, jednakże niestety tylko w temacie biletów, który można kupić on-line (niestety nie na każdą relację), wgrać na smartfona i to w zupełności wystarczy. Konduktorka potrafi odczytać taki „wydruk” zbliżając swoje urządzenie do ekranu telefonu i już. Warunki panujące wewnątrz pociągu niestety… masakra, tragedia, szok. Toalety brudne, chociaż to delikatne słowo, firanki pourywane, wszystko skrzypi, trzeszczy a płacić trzeba… Zero postępu, a szkoda, bo jakoś mam pewien sentyment do tego środka transportu. W każdym razie jakoś dotarliśmy na miejsce, gdzie czekała już na nas nasza rodzinka, czyli Daniel (mój kuzyn) z żoną Anią oraz córką Agnieszką. Co ciekawe, jak już wspominałem kiedyś, Daniel po długich namowach postanowił wystartować w biegu na 7km i był to jego debiut, ale o tym później…

 

 

Na miejscu przywita nas jeszcze Karol, czyli kot, który do tego czasu nie miał imienia, więc mu je nadałem. Piątek minął na rozmowach w ogrodzie do późnych godzin wieczornych, przy pistacjach, paluszkach i oczywiście złotym „Vitargo”… gdyż wiadomo, nawodnienie organizmu to podstawowa podstawa i szczególnie mając w perspektywie długi bieg w cieple, trzeba było dobrze się… hmmm…. nawodnić.

 

W sobotę wstaliśmy o 9:30… już dawno tyle czasu nie spędziłem w wyrku, ale musiałem odespać podróż, poprzedni pracujący weekend i w ogóle odreagować  i odsapnąć. Śniadanko w ogrodzie i można było zabierać się do roboty, a było co robić.

 

 

– nakarmić rybki

 

 

– skosić trawnik

 

 

– skosić kawałek łąki

 

 

– wyrównać trochę trawki na „wielorybach”

 

 

– oczywiście myśmy zasuwali, jak woły a dziewczyny odpoczywały

 

…i można było odpocząć i przebrać się na obowiązkowy rozruch. W planach była ósemeczka rozbiegania i 5 rytmów. Byłem ciekaw, w jakim stanie będą moja kopyta po podróży i dniu bez treningu, gdyż zazwyczaj nie specjalnie dobrze toleruję przerwy w bieganiu i długie podróże, oczywiście pod kątem mięśniowym. Całe szczęście podczas podróży miałem na nogach CEPy recovery, które bardzo często były wybawieniem dla moich łydek, i tak było tym razem.

 

 

Rozruch wyszedł bardzo pozytywnie i optymistycznie, musiałem się hamować i prawie maszerować, takie miałem noszenie a przecież w ostatnich 2 tygodniach wcale się nie obijałem i trenowałem biegając około 100km / 6 dni (2 ostatnie niedziele miałem pracujące).

 

 

Rytmy robiłem na starym poniemieckim stadionie Górnika Wałbrzych

 

Po treningu, nadeszła chwila na pstrąga z grilla, więc udaliśmy się do Łomnicy na rybną wyżerkę. Super miejsce i przepyszne pstrągi.

 

 

Pstrąga można zamówić, albo złowić i zjeść, oczywiście po upieczeniu na grillu.

 

 

 

Inną atrakcją jest tam park linowy i … osioł Felek, który gryzie heh, ale Iwona postanowiła to sprawdzić i tym samym obaliła mit gryzącego Felka. Osiołek był  po prostu głodny.

 

 

Po obiadku i nakarmieniu przez Iwonę Felka trawą udaliśmy się do biura zawodów po odbiór pakietów. Biuro działało bez zarzutów, było szybko, elegancko i przejrzyście, więc ten etap zrealizowaliśmy bez jakichkolwiek problemów i wróciliśmy do domu.

 

 

Niedziela – pobudka o 7 rano, śniadanko i nawadnianie się Vitargo – dobry koks to połowa sukcesu, jak to kaszubscy górale powiadają. Wracając jednak do Vitargo, tu zauważyłem ciekawą prawidłowość. Przez ostatni czas odłożyłem na bok ten preparat na rzecz innych, które dostałem i wygrałem na zawodach. Porównując samopoczucie na treningu oraz po jego zakończeniu zauważyłem, że trenując na innych proszkach, trening nie jest tak efektywny a wypoczynek po nim przychodzi nie tak szybko, jak podczas stosowania Vitargo a wcale teraz nie trenuję tak ciężko, jak przed maratonem, więc coś w tym jest, Tak, czy siak wróciłem znów do Vitargo i jest OK. Lepiej się czuję podczas biegu i szybciej się regeneruję.

 

 

Około 10 godziny ruszyliśmy z domu na rynek, gdzie zlokalizowany był start. Było ciepło, ale wilgotno, trochę kropił deszczyk, ale pogoda była idealna na mocne bieganie. Samopoczucie było przednie, nogi były luźne i dopisywał mi dobry humor. Oczywiście Daniel, Ania i Aga byli zestresowani startem, ale Iwona dobrym humorem rozładowywała napiętą atmosferę. 3km rozgrzewki, chwila ćwiczeń ogólnorozwojowych i rozciągających…

 

 

historyczna fotka… i można było ustawiać się w swoim sektorze startowym…

 

 

Daniel, Iwona, Aga, Suchy

 

Odliczanie i … poszli…

 

…oczywiście, jak to w Polsce bywa znalazło się parę hmmm…. delikatnie mówiąc „wyjadaczy”, w wieku + 60, którzy dziarsko stanęli w pierwszej linii, skutecznie blokując drogę tym szybszym. Z jednym z nich niestety wdałem się w drobną przepychankę, gdyż po strzale startera prawie zaczął maszerować i ani myślał zejść na prawo, czy na lewo i puścić szybszych od niego zawodników. Ten pan dostał ode mnie dubla na 2 okrążeniu… ale to tak na marginesie… nie ma jak kulturalni biegacze… masakra. Głupota ludzka nie zna granic, ale cóż… Polska!

 

 

Trasa biegu składała się z 3 okrążeń, z których każde miało po 7km z drobnym haczykiem. Była pokręcona, pozawijana i prowadziła przez naprawdę solidne górki, które skutecznie eliminowały słabszych i mniej przygotowanych biegaczy. Od samego początku do przodu ruszyła grupka około 10 zawodników, ja spokojnie za nimi, nie spiesząc się, gdyż w perspektywie miałem 21km mocnego biegania po górach… nie było więc potrzeby się spieszyć. Kolejną sprawą było szybkie rozeznanie się na starcie, czy jest szansa wejścia w pulę (6-ciu pierwszych zarabiało) czy lepiej byłoby celować w kategorię wiekową, gdzie również były do wygrania pieniądze. Bardziej realistyczna była opcja „2”, puściłem więc grupę do przodu i wybrałem kilku biegaczy, których w miarę upływającego dystansu trzeba będzie wyprzedzić. Już po pierwszych 3km widać było, że trasa będzie naprawdę wymagająca, około 800m podbieg, który wcale nie był łagodny rozpoczął wstępną selekcję…

 

 

Biegło się dobrze, był luz i dynamika. Po około 4km doszedłem zawodnika w czarnej koszulce, który zagaił mnie na ile biegnę, czy na czas, czy na miejsce itp. Odpowiedziałem, ze nie wiem i co najdziwniejsze ani na jednym kilometrze nie wiedziałem tego, gdyż na zegarek zerknąłem dopiero na mecie.

 

 

Iwona biegła z Danielem, który trzymał się bardzo dzielnie i nawet aż tak bardzo nie wyglądał na zajechanego. Ja leciałem swoje, generalnie prowadziłem kolegę z tyłu, który po 2 okrążeniu nie wytrzymał jednak tempa i została mi samotna walka z mijającymi kilometrami.

 

 

 

Po drodze minąłem jeszcze Iwonę, która postanowiła dokręcić jeszcze jedno kółko, a ja dobiegłem na 8 pozycji w klasyfikacji generalnej, czyli można powiedzieć, tak jak założyłem. W kategorii wiekowej zająłem 2 miejsce, 1. był zawodnik z Kenii, ale jako że nagrody się nie dublowały, przypadła mi nagroda finansowa za zajęcie pierwszej lokaty.

 

 

Daniel po udanym biegu nosił Iwonę na rękach.

 


 
Aga, niedawno czołowa zawodniczka z Dolnego Śląska w biegach krótkich, teraz po długiej przerwie próbowała swoich sił na dystansie 7km.

 

 

Siódme podium z rzędu w siódmym starcie…

 

Po zawodach udaliśmy się na kolejną wyżerkę, tym razem do knajpy PRL, gdzie w wystroju a’la socjalistycznym można było najeść się tłusto i niezdrowo, ale smacznie. Należało się po mocnym i wyczerpującym biegu, a jak!

 

 

Karkówka, smażone ziemniaki, trawa, browar a na pierwsze danie żurek z jajkiem. Zapchałem się okrutnie, ale było pysznie. Po obiadku ruszyliśmy jeszcze na małe tourne po okolicznych wioskach i spokojnie wróciliśmy do domu. W poniedziałek 6:40 czekał na nas ciapąg…

 

To był bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Było pysznie, sportowo, rodzinnie i klimatycznie. Dzięki wielkie dla całej Familiady z Wałbrzycha za ugoszczenie nas i zadbanie o atrakcje i niezapomniane przeżycia. Myślałem, że nie doczekam widoku biegającego Qzyna a tu taka niespodziewnka. Wielkie podziękowania dla Ani, Agi i Daniela. Do zobaczyska niebawem! Oi!

 
 
 

PS.

 

…tak my tej naszej biegowej Polski nie zbudujemy!!!

 

Jedna rzecz zapadła mi w pamięci na długo i niestety będę głośno się o niej wypowiadał na każdym kroku, bo jak dla mnie takie zachowanie zawodnika (fota poniżej) jest delikatnie mówiąc karygodne i niesportowe. Przeczy ono zachowaniu fair play, ale to nie ja, tylko biegacz Piotr Holly z Wałbrzycha będzie z nim żył, a jak mu z tym będzie to jego sprawa.

 

 

O co mi chodzi… otóż prosta sprawa. Biegacz z numerem 526 przez cały czas biegł za prowadzącym go rowerzystą, co z tego wynika? Support na każdym kroku, inni biegacze mieli do dyspozycji tylko 2 punkty żywieniowe… „tunel aero” przez całą trasę, inni tego nie mieli… i ostatecznie zagrożenie dla innych biegaczy spowodowane udziałem rowerzysty w biegu. Niestety, widać, że nawet wśród młodszych zawodników duch „fair play” zanika. Może ktoś powie, że przesadzam, ale to to samo co podbieganie w chodzie sportowym, czy drafting w IM… Wystarczy spróbować pobiec samemu 5km a pobiec 5km mając przed sobą rowerzystę… Tak my tej naszej Polski biegowej nie zbudujemy!

 

2012-08-29T11:10:13+02:0029/08/2012|Różne, Starty|

Tytuł