wrzesień


 

Wrzesień minął szybciutko, szybciej niż by się mogło wydawać i był to kolejny bardzo ciężki i bardzo mocny miesiąc treningowy, który stał się kluczowym w maratońskich przygotowaniach. Niestety tak to w treningu jest, że trzeba przyłożyć, żeby na trasie bolało mniej i żeby po raz kolejny zaatakować i poprawić swoje PB. Nie ma lekko i nikt nie mówił, że lekko będzie. Po raz kolejny przekonałem się, jak wiele zależy od pozytywnego myślenia, koncentracji i nastawieniu się na wynik oraz od silnej głowy. Nie jest normalną i zdrową (chyba) rzeczą przebiec w miesiąc 700km, oczywiście nie będąc tzw. 'zawodowcem”, tylko typowym, pracującym, mającym rodzinę amatorem, który ma świra na punkcie biegania. 700km w 30 dni to średnio 23,3km dziennie, w 29 dni to 24,1 (jeden dzień nie biegałem). Co się działo we wrześniu? Było, jak zawsze przed maratonem mocno i dużo, nie było zmiłuj się a kilka treningów było wykonywanych prawie na żylecie, które to kończyłem na ostatnich nogach. To wzmacnia głowę, szczególnie jak człowiek czuje, że nie może, że leci na oparach, ale potrafi się przełamać i przycisnąć jeszcze mocniej . To ciężkie, gdyż impuls z głowy, tzw. zdrowy rozsądek podpowiada, że lepiej odpuścić, skrócić, zejść, zwolnić… ale coś innego krzyczy… „TRAIN HARD WIN EASY” i właśnie to motto napędza mnie i nie pozwala odpuszczać. Takie trenowanie oczywiście jest na granicy ryzyka, ale, jak to mam w zwyczaju mówić „no risk – no fun” więc tego się trzymam. Wiele razy potwierdziło się to na zawodach, kiedy tylko odizolowanie umysłu od bolących nóg, podbiegu, wmordewindu czy innych niesprzyjających okoliczności pozwoliło mi wskoczyć na podium, czy osiągnąć satysfakcjonujący czas. Półmaraton Piła 2010 – ostatni km w 3’07, Półmaraton Gniezno – ostatnie 2km po 3’21 gdzie jest spory i męczący podbieg, 10km w Krynicy i ostatni km w 3’05, czy Maraton w Tromso i ucieczka z na podbiegu, 5km przed metą… na przekór logice i temu, co podpowiada rozsądek… ale tu właśnie włączała się w głowie kontrolka, która przypominała treningi na „kresce” biegane na oparach i na miękkich nogach. Pytanie – ktoś kiedyś się wyciął tak na treningu / zawodach, że widział podwójnie, czy nie był w stanie stać na własnych nogach…? Kilka razy widziałem przez mgłę, kilka razy musiałem się czegoś złapać, żeby się nie przewrócić, raz na treningu zerwałem film chcąc się wkręcić na HR 210 na podbiegu… niestety doszedłem do 209 i kilku sekund nie pamiętam… Wiem, że to nie jest zdrowe, że to nie jest normalne, nie polecam i ostrzegam przed takimi eksperymentami, gdyż to ostateczna ostateczność, ale taki trening uczy słuchania swojego organizmu. Uczy wspinać się na maksymalne możliwości i tego, że nie należy … no właśnie.

 

Wracając jednak do sedna, czyli do września. W treningu zrealizowałem ponad 82km w tzw. II zakresie, ponad 47km w III zakresie, gdzie na trójkach wkręciłem się naprawdę na bardzo wysokie obroty… Był tylko jeden start na 10km oraz ponad 14km siły biegowej, czyli całkiem całkiem solidnie. Reszta km to kilometry rozbiegania, roztruchtania, wybiegania z których większość biegałem w lesie po sporych górach, generalnie unikam płaskiego terenu, może dlatego, że go w moich okolicach nie ma. Czy jestem zmęczony? Oczywiście, inaczej się nie da. Zasypiam wieczorem w ciągu sekundy, jedzenie pochłaniam w ogromnych ilościach, praktycznie cały czas coś jem i piję. Nie ograniczam się. Oczywiście jem (staram się) jeść w miarę zdrowo. Dawno nie byłem w mojej ulubionej „restauracji” na tradycyjnym zestawie 2 x czis + ciastko + szejk, z browarów przerzuciłem się na Łomżę Miodową – polecam, ale oczywiście w rozsądnych ilościach, co dziwne, bo przegrała z Ciechanem Miodowym i Perłą Miodową, ale jak to mówię, jestem koneserem i degustatorem tego złotego trunku. Po prostu lubię i smakuje mi piwo i tego nie kryję, jak niektórzy „wielcy” sportowcy… którzy w TV mówią co innego a w realu… no właśnie, do oporu, ale wszystko jest dla ludzi… Wracając do treningu, sporo poświęcam na odnowę, min. raz w tygodniu grzeję zadek w saunie i masuję się na hydromasażu, CEPy reco już są tak zmolestowane, że powoli tracą swoje właściwości, ale również po ciężkich treningach stosuję tą ciekawą formę regeneracji. Dużą rolę również odgrywa „kijek” czyli the stick,  który odgrywa genialną rolę jako przyrząd do automasażu. Co do odżywek, tradycyjnie i niezmiennie, Supradyn, Vitargo Professional, Vitargo Gainers Gold, Isofit, Lyprinol i ostatnio wieczorami C 1000mg + magnez. To w zupełności wystarcza i pozwala mi jako tako jeszcze funkcjonować. Jest jeszcze jedna rzecz, którą zmieniłem w treningu i podejściu do treningu maratońskiego, w sumie to cofnąłem się o kilka ładnych lat, ale do rzeczy… Na początku drogi maratońskiej, ostatnie 2 – 3 tygodnie biegałem bez… pulsometru. Wpływ na to miało kilka sytuacji, w sumie to dopiero po długim czasie odkryłem co i jak. Podczas mojego drugiego startu w maratonie strasznie skatowałem swój organizm. Od 26km walczyłem ze skurczami, które łapały mnie we wszystkie możliwe mięśnie nóg. Była masakra. Ten maraton (Wrocław 2003) ukończyłem tylko dzięki pomocy moich przyjaciół z Breslau – Beaty i Grześka, którzy asystowali mi na rowerach i zagadywali mnie co chwilę, przez co nie stanąłem. Jakbym stanął, nie ruszyłbym… W każdym razie na metę wbiegłem na piętach, przez tydzień bolała mnie wątroba i śledziona i nie mogłem nawet podbiec 30m do autobusu… tak mnie wszystko bolało. Na zawodach pływackich (na III roku są takie na zaliczenie) 100m zmiennym pływałem tylko na ramionach a kumple musieli pomóc mi wejść na słupek (maraton nie jest zdrowy!) … W każdym razie od tamtego pamiętnego startu zacząłem bać się maratonu. Na kilka tygodni przed startem dopadał mnie taki stres, że to masakra. Głowa odpadała, bałem się, stresowałem się treningiem, jedzeniem, wszystkim. W nocy myślałem o starcie i tylko na tym się koncentrowałem … na stresie… Głowa była do wyrzucenia! To było w 2003 roku, aha… zamiast planowanego połamania 2:40 było 2:51. W tym roku poleciałem jeszcze Berlin 2:47 i Kamusa, którego wygrałem z czasem 2:53 (najwolniejszy maraton). W każdym razie do 2009 roku zżerał mnie maratoński stres, czyli… 6 lat! W każdym razie nawiązując do zmiany w treningu… od tamtego czasu na kilka tygodni przed startem chowałem pulsometr do szuflady i biegałem bez paska. Biegałem tylko i wyłączne na czas i na samopoczucie. To mnie dużo nauczyło. Teraz jest podobnie, pasek zakładam tylko na akcenty. Oczywiście zalecam swoim zawodnikom ciągłą kontrolę i naukę, przede wszystkim naukę swojego tętna i samopoczucia, więc takie bez paskowe rozwiązanie uważam, że powinno być skierowane dla bardziej zaawansowanych osób, oraz dodatkowo w kilku sytuacjach, które tego koniecznie wymagają… Wczoraj w każdym razie z okazji, że jestem zmęczony, założyłem opaskę na drugi trening, na którym robiłem tylko spokojne rozbieganie po 4’56/km. Byłem ciekaw, czy tętno będzie podwyższone i czy wskaże jakieś objawy zmęczenia… puls = 139, czyli śmiesznie nisko jak na moje możliwości (HRmax 205). Dziś na 3 x 4km III zakresu na ostatniej czwórce bieganej po 3’25 kończyłem na 185 (Reco HR60″ = 47!), czyli jest nieźle. Mleczany były znów wysokie, ale patrząc ogólnie na cały trening, na to że wczoraj znów katowałem się siłą 10 x 300m podbieg i poza tym miałem w nogach dwie wcześniejsze czwórki (po 3’35, 3’30) to uważam, że jest … (nie zapeszam)  dyplomatycznie powiedziawszy – całkiem pozytywnie. To o paskach do pulsometru i stresie, który kiedyś mnie zjadał, teraz całe szczęście nie mam z tym problemu… ale jak napisałem wyżej, jest jeszcze druga strona medalu, również związana z … głową. Tu mechanizm jest prosty i działa tak:
 
– Zawodnik ma do wykonania zadanie (trening, np pobiec 2 x 5km z prędkością startową) i obawia się takiego treningu, gdyż jest zmęczony całym cyklem i nie czuje się za świetnie. Zaczyna biec i podświadomie szuka objawów zmęczenia i symptomów, które na to wskazują, pilnie i uważnie monitoruje dane z zegarka (czas, międzyczas, prędkość, tętno…) i szuka, szuka, szuka… i sam siebie nakręca, zmęczenie narasta i narasta również stres. Do tego dochodzi ciągła analiza danych z monitora (ja nie potrafiłbym analizować tylu parametrów na raz) i … zazwyczaj nierówne i szarpane bieganie wg wskazań GPS (prędkość chwilowa) co przyczynia się do przyspieszania i zwalniania… a to powoduje skoki tętna = stres… >>> negatywne myślenie i zwątpienie, że… nie dam rady, że jestem zajechany, że na treningu się tak męczę a co będzie na zawodach i tak dalej i tak dalej i tak dalej… i zaczyna się błędne koło… finał tego jest zazwyczaj jeden… jaki? … ? …

 

W takich wypadkach najlepiej jest wykonać pewną rzecz, schować głęboko pasek do szuflady i obrazić się na niego, skoncentrować się na treningu i na jego realizacji, wyluzować i nie spinać się, bo tu nie kończy się życie. Dobrą podpowiedzią jest udanie się do psychologa sportowego i to w cale nie drwina! Mi co pomogło? 6 lat sraczki przedmaratońskiej kłębek nerwów i mega stres… 6 lat… i wystarczyła rozmowa, zupełnie przypadkowa, z psychologiem sportowym i po bólu i po kłopocie, ale wiele osób boi się do tego przyznać, bo uważa że to coś złego. Psycholog sportowy to nie wizyta w „psychiatryku” … warto z kimś mądrym porozmawiać. To nie boli. O sprawie biegania wg prędkości chwilowej a’la GPS powtarzać się nie będę, bo szkoda mi klawiszy, ale tu jest sporo do poprawy… Na niedawnym treningu Garmin pomylił się „tylko” o 60 metrów na odcinku 8km, pokazał 7,94km, niby tylko 60 metrów, ale to przy prędkości 3’45/km (100m w 22,5″) to jakieś 13 i pół sekundy… cóż…

 

W każdym razie, na zakończenie, muszę powiedzieć, że we wrześniu wykonałem kawał solidnej maratońskiej roboty. Czy przełoży się to na wynik? Nie wiem, ale wierzę, że tak.

Kto nie ponosi klęsk, ten nie zwycięża!
Juliusz Cezar

 

2012-10-02T15:23:01+02:0002/10/2012|Różne|

Tytuł