My Road to … Valhalla ?

47b6fe0c0b5de6f723d3c08ae13e5e78

Powoli dochodzi do mnie w co znowu, kolokwialnie mówiąc, się „wkopałem”… a że mam sposobność pakowania się w różne dziwne tematy a moje pomysły nie są delikatnie mówiąc normalne, więc po raz kolejny zagłębiłem się w polarnej lekturze szykując się na to, co będzie na mnie czekało w kwietniu 2016. Sam tego chciałem i mam to, o czym myślałem a raczej o czym marzyłem od kilku ładnych lat… maraton na samym czubku świata, na biegunie północnym. W miejscu, gdzie matka natura nie ma jednego asa w rękawie, ale całą talię a może i dwie asów i to tych najsilniejszych. I to właśnie ona będzie je rozdawała i dyktowała warunki gry. Inni nie mają innego wyjścia. Muszą się dostosować i wziąć na klatę to, co będzie im pisane. Będą dwie drogi. Jedna którą można będzie skwitować prozaicznym zdaniem „triumf jest nagrodą za ten trud w którym trwamy” a druga, z jednej strony optymistyczna a z drugiej realistyczna i jakże życiowa, która brzmi jeszcze bardziej prozaicznie „do zobaczenia w Valhalli” gdzie mając na uwadze miejsce, w którym przyjdzie mi walczyć wydaje się niczym zakończenie pisanej przez życie powieści. Oby Walkirie były przychylne i nie ruszyły na polecenie Odyna w dół… bo jeszcze jest kilka „landów” do zdobycia. Skąd nagle takie przemyślenia? Wszystko przez moją Sister, która martwi się o młodszego brata i nie podoba się mój pomysł zdobycia kilku jakże oryginalnych miejsc na ziemi. Myśl o tym, czy jest jakaś opcja, powiedzmy ewakuacji, pomocy, ratunku nie daje jej spokoju i w sumie nie dziwię się temu, ale… „Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie…” jak to w swoich Pieśniach pisał łaciński liryk Horacy… więc „idź śmiało przez świat, miej byczą minkę, łap szczęście za nogi i duś jak cytrynkę” tak ktoś kiedyś wpisał mi się w szkole podstawowej w pamiętniku i nie wiem, czy nie była właśnie to moja Siostrzyczka. Nie istotne. Wracając do tematu… Ju tube, artykuły, szukanie zapisków Marka kamińskiego, czy Wojtka Moskala pochłaniają mi dużo wolnego czasu, podobnie jak wyszukiwanie tego, w czym powinno być się ubranym na biegunie. Przecież nie pojadę w dżinsach i adidasach, bo mnie wywalą z hukiem  z samolotu a nawet do niego nie wpuszczą. We wrześniu jadę na kilka dni do Longyearbyen, czyli na Spitsbergen i mam nadzieję pogadać tam na miejscu z lokalesami w temacie ubioru, chociaż pewną wizję już mam. Trzeba będzie zainwestować kilka ładnych plnów w portki, buty i kurtałę żebym nie zamarzł na dalekiej i mroźnej północy. To, w czym będę biegł jakoś mniej mnie martwi. Wiadomo w nogi jest ciepło a w górę jako tako, ale człowiek cały czas się rusza, raz szybciej a raz wolniej przebiera kończynami, więc aż tak nie zmarznie. Gorzej, jak się idzie, stoi czy sika w drewnianym wychodku w temperaturze – 40 C. Można sobie coś odmrozić a szkoda by było… to takie luźne przemyślenia i powolna wizja oswajania się z tym, co mnie tam czeka. Niby to tylko kilka dni, ale zawsze… może się przedłużyć, gdyż jak matka natura będzie miała focha, to przetrzyma nas tam dzień, dwa, trzy… dni dłużej a może i więcej i co? Trzeba będzie wziąć urlop… a najśmieszniejsze będzie to, że nie będę miał jak dać znaku… chyba że zainwestuję w telefon satelitarny.

Plan akcji jest taki. Do 7 kwietnia muszę zameldować się na Svalbardzie, całe szczęście w porę udało mi się zarezerwować hotel w centrum z 6 na 8 kwietnia w dobrej, chociaż powinienem napisać „w dobrej” cenie za hmmm…jedyne 2390 zł za dwie noce… i pozostawię to bez komentarza. Wcale nie jest to Radison, bo na niego niestety nie byłoby mnie stać a jeden ze średniej klasy hoteli w tym mieście. Takie są ceny na Spitsbergenie. 8 kwietnia lecimy na biegun, 9 kwietnia start, i inne atrakcje, 10 kwietnia powrót do Longyearbyen i 11 go powrót do kraju. Trzeba będzie więc zaklepać sobie jeszcze jakiś flexi nocleg z 10 na 11 albo i 12 go, w zależności od lotów powrotnych. Organizator pisze, że lepiej dać sobie dzień do przodu, w razie nieprzewidzianych przypadków…

Tak w telegraficznym skrócie będzie wyglądać moja droga na biegun a raczej bieg na biegun. Lekko ekstremalny tydzień pełen wrażeń…

Wiele osób pyta się mnie, czy warto? Myślę, że tak. Zobaczymy, co powiem, jak wrócę i czy wrócę, ale liczę, że będzie to niezapomniana przygoda i kolejny krok do zdobycia maratońskiej korony świata…

Walka trwa!

2015-07-10T17:51:58+02:0010/07/2015|Podróże|

Tytuł