oKołobrzegowo

Środek marca od kilkunastu lat kojarzy mi się z Biegiem Zaślubin organizowanym w Kołobrzegu. Pierwszy raz startowałem tam w 2005 roku… czyli dość dawno i jak widać mam sentyment do tej imprezy. Startując tam miałem różne plany i różne zadania do wykonania. Częściej się ścigałem a rzadziej realizowałem specyficzny trening, jak w tym roku, ale o tym później.

Do Kołobrzegu ruszyliśmy w sobotę późnym popołudniem binczusiowozem, który stał się głównym punktem tego wyjazdu. Prowadził Binczuś „Mały – Wielki człowiek” a za pasażera robiła moja dobra koleżanka jeszcze z czasów szkoły średniej oraz BnO, Natalia. Tak więc ruszyliśmy jakoś późnym popołudniem, ale zabawa zaczęła się rano, kiedy Binczuś zadzwonił do mnie z info, że będę musiał robić za spryskiwacz do szyb, bo coś nie trybi, więc bierzemy ze sobą butelkę z wodą i … luz. Nie takie rzeczy się robiło.

to MY młodzież !!! Oi młodzież !!!

Poszedłem na trening, urąbałem nogi na sile, wróciłem, zjadłem przeterminowane pierogi z paczki i czekałem na samolot.  Binczuś nadjechał zgodnie z planem, pocisnęliśmy pod Natalię i obraliśmy drogę na Kołobrzeg. Podróż mijała sympatycznie, chociaż mieliśmy w planach oglądać mecz Lechii z Ruchem na tablecie, ale tablet się rozładował i zmuszeni byliśmy oglądać a raczej czytać relację z komórki… ale to tak na marginesie. Po jakimś czasie coś w pasku zaczęło się dziać. Młody myślał, ze to przepustnica a okazało się, że to skrzynia biegów. Im bliżej do celu tym gorzej działała skrzynia i momentami trzeba było ruszać z trójki a nawet z … piątki. Tak. Niemcy robią takie samochody, które potrafią ruszać z piątki. Taka sytuacja. Dojechaliśmy do hotelu, którego nie mogę polecić, więc nie będę wymieniał jego nazwy, ale obsłudze w nim bliżej jest do naszych zachodnich sąsiadów niż do rodzimych mieszkańców naszej Ojcowizny… szkoda, ale nie ma co drążyć.

Rozpakowaliśmy klamoty i pomaszerowaliśmy grzecznie po numerki. Numerki odebraliśmy, wbiliśmy się w taxi i ruszyliśmy na rynek na kolacje. Nasza ulubiona pizzeria była zajęta, więc poratowaliśmy się sąsiednią, wcale nie gorszą. Podjedli, popili i do hotelu wrócili. Lechia dostała 2:1 w plecy i tym akcentem zakończył się sobotni wieczór. Sobotni wieczór w mieście…

Niedziela rano… Binczuś obudził się po piątej i wiercił się we wszystkie strony, jakby miał owsiki i gdzieś około ósmej poszliśmy na śniadanie… miła pani z recepcji na pytanie „gdzie jest śniadanie” – skwitowała krótko… „w jadalni”… szkoda, że nie powiedziała tego po niemiecku… Oczywiście miała wielkiego focha, że ktoś zadał jej jakieś pytanie i jeszcze większego focha złapała, jak zapytałem się jej grzecznie, gdzie jest jadalnia… cóż… życie. Śniadanie całe szczęście było smaczne i spokojnie się najedliśmy. W międzyczasie włączył się na stołówce alarm przeciwpożarowy i nikt nie potrafił go przez dobre 10 minut wyłączyć. Super extra fantastyczny hotel, aż trzy gwiazdkowy, tfu… trzy gwizdkowy chyba. Olać.

źródło – www.festiwalbiegowy.pl – na zdjęciu osobnik z numerem startowym 724 ląduje na pięknie wyprostowaną nogę… albo to tylko tak widać na powyższej fotce…

11:10 ewaluowaliśmy się i ruszyliśmy na rozgrzewkę. Ja spokojne 5 km, Binczuś 4 km a Natalia w trzecią stronę. Biegała typowo 4 fun, więc żadnego ciśnienia, zresztą jak i my, nie miała. Po 5 km rozbieganiu, krótkich wygibasach ustawiliśmy się na starcie. Gdzieś tam w 3-4 linii, a w pierwszej… K 80… znana i jakże „lubiana” Pani Rosińska, gwiazda każdego biegu… Szkoda słów. Ruszyliśmy spokojnie. To znaczy ja ruszyłem spokojnie. Plan był prosty. Nie uwalić się na maxa i pobiec dobry, mocny, długi trening z narastającą prędkością. Pierwsza piątka około 19:00 – 19:30, druga 18:00 – 18:30 a trzecia się zobaczy… nie wolniej niż druga. Proste i banalne do wykonania (kiedyś tak…) teraz niekoniecznie. Ruszyliśmy… pierwszy km 3’51 idealnie. Tup, tup, tup… klap, klap, klap… drugi 3’46 – za szybko i hamulec. Schowałem się za jakaś grupką i spokojnie z nóżki na nóżkę dreptałem sobie za nimi. 3’55, 48, 51 i mamy piątkę. 19:13. Idealnie. Przed czwartym km w nasza grupkę prawie wjechał samochód wyjeżdżający z parkingu… obstawa trasy się nie popisała, ale wracając do samego biegu. Po piątce odszedłem z mojej grupki i dosiadłem się do kolejnej. 3’41, 44, 45, 48, 43… tempo idealne i na tą chwilę czuję, że to może być moje tempo maratońskie, chociaż wiadomo, że mam za mało km w nogach żeby pobiec maraton po 3’45. Tak więc cisnąłem i z niecierpliwością oczekiwałem tego, co nastąpi za chwilę, po minięciu dziesiątego kilometra… Miałem tak bardzo wkręcony film, że zapomniałem po jakim czasie minąłem dyszkę. Dopiero po zgraniu treningu na komórkę zobaczyłem, że na dyszce miałem 37’56, czyli druga piątka wyszła w 18’46. Ładnie. Zgodnie z planem. Przyspieszyłem… 3’38, 43 i postanowiłem zacząć gonić biegaczy przede mną. 3’33, 35 i 3’30 na deser. W między czasie w okolicy 12-13 km zostałem prawie rozjechany przez szarą skodzinę, która władowała się na trasę biegu przy aprobacie organizatora. Pani kierująca ruchem, która widziała, że biegną ludzie z pełnym luzem i spokojem pozwoliła przejechać kierowcy w poprzek trasy… Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Wystarczyło, żebym biegł o 1-2 sekundy szybciej to znalazłbym się pod kołami samochodu… Ech… w każdym  razie po długim finiszu doleciałem na metę z czasem 55 minut i 57 sekund, czyli całkiem sympatycznie, jak na mocny trening. Po wszystkim rozbiegałem kolejne 5 km i tym samym zamknąłem dzień z liczbą 25 km. Pięknie. Tak dla ciekawości, dwa zdania, co robiłem w tym tygodniu…

  • Poniedziałek – wolne
  • Wtorek – WB2BC 12 km
  • Środa – 10x200m podbieg
  • Czwartek – WB3 5×2 km
  • Piątek – BC1 20 km
  • Sobota – zróżnicowana siła biegowa
  • Niedziela – 25 km w tym 15 km BNP

Tak więc działo się.

Binczuś dobiegł, Natalia dobiegła i mogliśmy wracać do domu… i zaczęła się jazda. Pociągiem. Auto zdechło, umarła skrzynia biegów i za żadne skarby świata nie można było ruszyć. Była 14:30… Natalia ogarnęła temat pociągów i okazało się, że mamy jakiś do domu o 14:50… dworzec PKP był po drugiej stronie ulicy, ale żeby się do niego dostać trzeba było dojść a raczej dobiec dobre 300 m w jedną stronę i za pomocą wiaduktu pokonać torowisko, zleźć na dół, dobiec na koniec peronu, kupić bilet i wsiąść do pociągu… na to wszystko mieliśmy niecałe 20 minut. Misja niemożliwa do wykonania. Biegliśmy jak stado baranów na rzeź. Ludzie gapili się na nas dziwnie, ale jakoś udało się dobiec do kasy biletowej… do odjazdu pozostało 5 minut a kolejka po bilety na dobre kilkanaście… Całe szczęście pasażerowie wpuścili Natalię a ja poleciałem trzymać pociąg, żeby bez nas nie odjechał. Nie odjechał. Udało się. Na 2 minuty przed odjazdem byliśmy w komplecie i grzecznie siedzieliśmy w pociągu do Białogardu… Nigdy tam nie byłem i wcale nie żałuję.

w sumie razem mamy 114 lat… kto da nam tyle ?

Po dojechaniu postanowiliśmy coś zjeść, ale wizyta w lokalnym barze na dworcu PKP spowodowała odruch wymiotny, więc zrezygnowaliśmy z tej przyjemności. Zadowoliliśmy się dwoma paczkami chipsów oraz złotym vitargo, które skutecznie umiliło podróż z Białogardu do Wejherowa. Oczywiście kolejnym pociągiem, żeby nie było. Tym razem pociąg był lepszy, bo TLK, więc obraliśmy kierunek „dom” i w miłym towarzystwie dokulaliśmy się na miejsce docelowe. Binczuś pojechał dalej do Gdańska a myśmy odwiedzili lokalny bar z zapiekankami, które posłużyły za obiadokolację. Oj były pyszne. Smaczności. Po posiłku z buta udaliśmy się na przystanek autobusowy i autobusem dalej. Na przystanku końcowym wysiadła Natalia a ja przesiadłem się na taksówkę i spokojnie dojechałem do domu. To był dzień pełen przygód.

Wracając jednak do binczusiowozu. Został w Kołobrzegu i czeka na lawetę do Gdańska. Tam okaże się, co mu się stało i na co zachorował. Oby to nie było nic poważnego, bo skrzynia biegów do tego modelu tania nie jest…

Poczucie humoru jest lekarstwem na prawie wszystkie nieszczęścia tego świata. – H. Jackson Brown, Jr.

2017-03-13T13:52:38+01:0013/03/2017|Podróże, Starty, Trening|

Tytuł