dżipiesy…

Berlin Marathon 2010 – 42,72 km, Frankfurt Marathon 2011 – 42,99 km, Frankfurt Marathon 2012 – 42,75 km, Frankfurt Marathon 2016 – 43,25 km … jak żyć ? Jak biegać ? Jak to atest… jaki atest ja się pytam, przecież mój dżipies pokazał więcej kilometrów… skandaloza i cirkus !

Ale do rzeczy. Krótko, zwięźle i na temat. Bez zbędnego przeciągania i słodkiego… Do tego wpisu natchnęły nie weekendowe starty w gdyńskim półmaratonie i cała otoczka jaka temu wydarzeniu towarzyszyła. Generalnie same zawody to wisienka na torcie i to nieco robaczywa, bo sedno siedzi w torcie, który kawałek po kawałeczku jest konsumowany na treningach…

Cofnę się do roku 1995, gdyż dopiero wtedy po pięciu latach treningu pobiegłem pierwszy świadomy trening na prędkość, a było to w Szklarskiej Porębie na sławnej Drodze pod Reglami. Dycha ciągłego. Biegliśmy we trójkę z Krzyśkiem i Maćkiem. Trener powiedział, że mamy pobiec drugi zakres po 4 minuty na kilometr… Czarna magia… ale o co chodzi… Co to drugi zakres – pytanie pierwsze, a drugie to jak pobiec po 4 minuty na kilometr ? Przypomnę, mieliśmy rok 1995 czyli to było jakieś 23 lata temu… Kupa czasu. Zegarki, jakimi dysponowaliśmy wtedy to magiczne i historyczne Casio SDB – 500W. Kto wie o czym mówię znaczy że pamięta piękne czasy polskich biegów długich i wie jak to jest biec maraton czy „long” mając do dyspozycji tylko 30 międzyczasów w zegarku, bo te maszyny tylko tyle miały. 30 „lapów” nie mniej nie więcej… 

Do rzeczy… dycha po 4’/km. OK. Do zrobienia, ale jak to ogarnąć ? Proste. Na drzewach co 1 km były oznaczenia kilometrów. Jeszcze tam są, podobnie jak na Zakręcie, czy w innych miejscach, gdzie trenują nasi wyjadacze. Oznaczenia te powstały podczas żmudnej pracy mierniczych, którzy za pomocą miarek, kółek czy rowerów kilometr po kilometrze znakowali trasy biegowe, na których biegało się mocne akcenty. Jak ktoś był sprytniejszy robił znaki co 500m. Ja tak robiłem, ba nawet na mojej drodze do „ciągłego” i „tempa” o długości 1 km (potrafiłem tam pobiec 20 km ciągłego…) pierwsze 500m miałem oznakowane co 100m a potem 500m i 1 km. Pocięte siatki w wąskie paski poprzyczepiane na drzewach. Jak mieszkałem w WMG z Binczusiem pomierzyliśmy chlorokauczukiem całą alejkę, co 500m plus prostą co 100m. Tak się kiedyś trenowało. Tak się UCZYŁO biegania na prędkościach i oswajania z nimi co uważam za najcenniejszą umiejętność w biegach. Tempomat w „kroku”. Jak ktoś to ogarnął a prędzej czy później to ogarnął, to na zawodach nie było problemu żeby pobiec z założonym czasem kontrolując dystans… najczęściej w połowie lub na mecie. Kiedyś nie znaczyło się ras co 1 km, z wyjątkiem maratonów, które najczęściej miały atest. Mój pierwszy maraton we Wrocku i pamiętne 2:48:08… pierwsza połówka 1:23:59, druga 1:24:09… bez dżipiesa. Z tempomatem w kroku… równo po 4 minuty na kilometr.

Potem przyszły czujniki kadencji w Polarach. Urządzenie na bucie, tabelka w exelu, pomiar długości kroków, magiczne wyliczenia, kalibrowanie i dopasowanie dziwnych przeliczników i współczynników do butów, treningów… masakra. Za cholerę nic się nie zgadzało. Czarna magia… to był rok chyba 2005…

Następnie nadeszła wiekopomna chwila i wkroczyły dżipiesy i zaczęło się bieganie według satelitów… a skończyła się era biegania na „kreskach”… Czy dobrze ? według mnie nie. Niestety. Z moich obserwacji niestety wynika taka smutna prawidłowość, która odbija się potem na treningach i na zawodach. Zawodnik biegający na dżipiesa nie koncentruje się na biegu, na tempie. Koncentruje się na wskazaniu zegarka i co najgorsze nie co kilometr, ale co chwilę… Często i gęsto widać to podczas biegów, gdzie co chwilę ktoś zerka na zegarek, myśli, rzuci coś pod nosem, zwolni potem przyspieszy i tak w kółko… Brakuje koncentracji. Skupienia bo taki delikwent nie potrafi biegać inaczej. Tak został nauczony i tak jest wygodnie. Oczywiście. Nie dyskutuję, ale elektronika jest zgubna. Przekłamuje i potrafi niestety zdemolować cały bieg i cały misternie ułożony plan idzie… <ocenzurowano>… Trochę to smutne, szczególnie patrząc z zewnątrz, z perspektywy trenera, kiedy zawodnik miota się po trasie zawodów… zerka… widzi odczyt… za wolno… przyspiesza… za szybko… zwalnia… denerwuje się… irytuje… wkurza… za wolno… za szybko… szybciej, wolniej… chaotycznie.. stres, emocje… klapa… Za dużo bodźców za mało koncentracji i skupienia…  Z zawodami oczywiście jest jeszcze inny problem, złe oznakowane kilometry. To niestety dość częsty problem za który odpowiada organizator i w tym przypadku zawodnicy są bardzo mocno poszkodowani, ale… jak ktoś nauczy się biegać na tempo to wyczuje po ile się biegnie. Jak się nauczy… jak się nie nauczy to robi się problem.

Zdaję sobie doskonale sprawę, że wymierzenie odcinka taśmą czy kółkiem to dość pracochłonna sprawa, ale jak mamy stałą trasę na której biegamy akcenty to chyba warto ? Biegając swoje mocne treningi na czarnej drodze kontroluję międzyczasy co 500m i potrafię precyzyjne co do sekundy wstrzelić się w daną prędkość i pobiec dychę równo np. po 3’45… ale na to składają się lata praktyki i lata wybieganych kilometrów właśnie na kreskach. Próbowałem to odwzorować na czarnej drodze biegając za pomocą dżipiesa, glonasa… i wyszła dupa w krzakach… to nie dla mnie. Nie potrafię biec i co chwilę zerkać na zegarek by tak utrzymać prędkość. Taka nauka zaprocentuje na zawodach, szczególnie kiedy trasa będzie prowadziła w mieście, będzie sporo zakrętów czy wysokich budynków. Przypomnę jeszcze raz: Berlin Marathon 2010 – 42,72 km, Frankfurt Marathon 2011 – 42,99 km, Frankfurt Marathon 2012 – 42,75 km, Frankfurt Marathon 2016 – 43,25 km. Trzy pierwsze pozycje to bieg praktycznie po idealnej linii, biegi na PB: 2:33:48, 2:32:24, 2:29:34. Ostatni to bieg, który nie wyszedł i nie biegłem po optymalnej linii stąd taka długość… ale żeby grubo ponad kilometr… cóż…

To tak w temacie biegania według wskazań tempa, prędkości itp. itd…

2018-05-29T14:13:34+02:0021/03/2018|Starty, Trening|

Tytuł