Gran Canaria (prawie) Marathon

Po ostatniem starcie w antarktycznym mrozie przyszło pobiegać w tropikalnych, no może prawie tropikalnych, warunkach na Kanarach. Na samym początku wahałem się co wybrać, czy maraton (żart!) czy połówkę czy dychę i w sumie postawiłem na dychę. To był dobry wybór, bo dychę mogę przebiec bez treningu i nie zrobię sobie krzywdy. Najwyżej trochę się zapowietrzę, ale zawsze to tylko niespełna 40 minut mocnego biegu. Brzmi to teraz co prawda dość komicznie, bo jeszcze niedawno napisałbym, że to tylko niespełna 35 minut biegu, ale jak zauważyłem taki bieg ma coś wspólnego z wiekiem. Jak miałem 32 lata to biegałem 32 z hakiem, teraz mam 39… nie, no bez przesady… Taki słaby to jeszcze nie jestem i w tym sezonie 35′ pęknie z hukiem… Chyba.

W każdym razie w niedzielny poranek wybiegliśmy z Iwoną na deptak i udaliśmy się biegiem na start Gran Canaria Marathonu, gdzie w ramach tego biegu za zadanie mieliśmy pokonać 10 kilometrów. Założenie było proste. Rozmienić 40 minut… a raczej pobiec na tyle na ile to możliwe nie zostawiając przy tym zbyt dużo zdrowia. Musiałem pamiętać, że miesiąc nie biegałem a do tego temperatura w Las Palmas nie pomagała. Było w słońcu dobre + 27 C, więc jak dla mnie niezbyt fajnie. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Trzeba było spiąć się i pobiec…

Jak widać na załączonym obrazku było ciepło, były palmy, wszyscy byli ubrani na krótko, słońce świeciło a ja paradowałem w koszulce startowej z Antarktydy. Trzeba się zawsze wyróżniać z tłumu i nie można iść schowanym w środku. Albo pod prąd, albo na czele.

Po 4 km rozgrzewki, machania nóżętami, ramionami ustawiliśmy się w strefie startowej. Podkreślę, w pierwszej strefie startowej, bo takie mieliśmy numery startowe. Tu zadziałał chyba pewien automat, który przy rejestracji powodował wpisywanie czasów, które kiedyś się biegało, ale to chyba dobrze, bo nie musiałem się przeciskać przez wolniejszych zawodników.

Co ja robię tu… No właśnie. Co ja tutaj robię… Jak już stanąłem w swojej strefie to nadal nie wiedziałem, jak mam pobiec i wpadłem na genialny plan. Postanowiłem pobiec takim tempem, jakim rozpocznę bieg. Było to dość bezpieczne podejście, szczególnie, że już nie zaczynam tak mocno, jak kiedyś i jestem raczej opanowanym, chłodno podchodzący do realiów zawodnikiem. Czytaj – starym dziadem, który nie chce się zmęczyć… Nie to, co kiedyś jak zaczynało się z czubem dychę po 3’05 czy szybciej. Pamiętam, że kiedyś w Toruniu na Biegu Zdrowych Miast pobiegłem pierwsze 3 km w 8:58… ale wracając do naszej dyszki.

Otworzyłem spokojnie, oczywiście przeciskając się przez tłum… Pierwszy kilometr… piiiikkkkk…. 3’51. Idealnie. Drugi 3’49. Pięknie. Trzeci 3’39… uuu… za szybko. Jeszcze nie te progi, ale było z górki, więc się nie liczy. Biegło się luźno, swobodnie, elegancko. Nie czułem prędkości czy zmęczenia. Czułem ciepełko, szczególnie kiedy wychodziło się zza budynków a słoneczko mocniej operowało. Wiedziałem, że jak wbiegniemy na promenadę, to zacznie się smażalnia… Czwarty km 3’52, podobnie jak piąty. Chyba zwolniłem, ale jak spojrzałem na zegarek, to pierwsze 5 km pokonałem w 18:09. Uznałem, że to dobry wynik i starałem się trzymać tempo. Zabawne było to, że posuwałem się do przodu mimo powoli nadchodzącego zmęczenia. Z nóżki na nóżkę, tup, tup, tup do przodu… w kierunku mety. 3’53 i 4’00… czyli lipa. Przeholowałem i musiałem spiąć poślady, zacisnąć zębiska i ruszyć do przodu, żeby nie było siary. Skoncentrowałem się, wybiegłem na deptak i przy gromkich krzykach kibiców i w mocnym słońcu zwiększałem prędkość ze ślimaczej na żółwią… 3’46, 48 i na koniec 3’44. Ale jestem szybki… Na mecie zameldowałem się dokładnie po 38 minutach i 27 sekundach. Na punkcie pomiarowym usytuowanym na 2,8 km byłem na 110 pozycji a na metę wbiegłem jako 76 zawodnik. Nie było tragedii. Byłem nawet zadowolony z faktu, że bez treningu z bagażem kilku kg oraz mocno urlopowym charakterze wyjazdu pobiegłem dobre zawody. Iwona przybiegła „chwilę” po mnie, ale nie chciała, żeby chwalić się czasem. Ech ta skromność…

W każdym razie było GIT! GIT d kwadratu i z medalami na szyjach wróciliśmy do hotelu. To był dobry bieg, dobry trening, który idealnie pokazał miejsce, w jakim treningowo się znajduję. Kolejny start na dychę w kwietniu, ale jeszcze bez szału a potem może we wrześniu… Jeszcze zobaczymy.

Co do samych zawodów, to była to bardzo fajna impreza. Trasa w Las Palmas nadaje się do szybkiego biegania, jest płasko, ale ciepło, szczególnie jak wyjdzie się na promenadę, czy na odkrytą ulicę.

2019-02-28T10:14:30+01:0028/02/2019|Podróże, Starty, Trening|

Tytuł