Jak się nie ma co się lubi…

…to się lubi, co się ma a pewne tematy trzeba wziąć na chłodno, jak maraton na Spitsbergenie, który się nie odbył a w którym miałem wziąć udział. Cóż, życie. Kolejny start, który poszedł w łeb, ale generalnie mam to w głębokim poważaniu. Nie martwię się, nie dołuję jak wiele osób, ale robię swoje. Trenuję i przede wszystkim bawię się bieganiem. Robię to co lubię a do rzeczy, na które nie mam wpływu podchodzę z dystansem.

Patrząc z perspektywy tych nieszczęsnych kilku miesięcy, kiedy hurtowo wszystkie imprezy zostały odwołane zauważyłem ciekawe zjawisko. Nazwałem to totalnym rozprężeniem i… totalną weryfikacją. Może nie słabych jednostek, ale takich, nie do końca zdecydowanych i wahających się w jakim kierunku podążać. Z jednej strony jeżeli wiadomo, że nie będzie dużych biegów, to można sobie odpuścić i poluzować a to wiąże się z odpuszczeniem reżimu treningowego a z drugiej… no właśnie. Z drugiej? Tu każdy sam sobie musi odpowiedzieć co jest z tą drugą stroną medalu. Wracając jednak do rozprężenia, to jest to bardzo złudny, śliski i destruktywny temat. Podam prosty przykład. Marzec – start docelowy. Start zostaje odwołany, zawodnik łapie doła, ale jeszcze coś próbuje biegać, bo może będzie coś w kwietniu, może później… a tu dupa w krzakach. Zaczyna się odpuszczanie, łapanie kilogramów, forma spada, motywacja spada i zaczyna się równia pochyła w dół. Nadchodzi czerwiec a startów nie ma… Kolejne imprezy są odwoływane, zaczyna się robić coraz cieplej, nieraz za ciepło by trenować itp. itd. Potem następuje faza urlopowa i znów wszystko leci w dół… Jesień… nie wiadomo, czy coś będzie. Ja stawiam, że nie… więc co robimy? Roztrenowanie… i wracamy z formą do poziomu sprzed hmmmm…. roku? Tak. Budzimy się z ręką w nocniku i na pierwszym starcie w 2021 roku dostajemy taki łomot, że nie wiadomo, gdzie przód a gdzie tył…

Tak niestety w wielu przypadkach się skończy i nie będzie to dobre. Będzie to bardzo destruktywne a jeżeli opłaty startowe na zawodach w 2021 roku wzrosną, to pojawi się kolejny impuls negatywnie działający na naszą rzeczywistą rzeczywistość. Smutne, ale prawdziwe. Bolesne, ale dosadne i nie chcę być złym prorokiem… a wystarczyło tylko dalej spokojnie trenować i odpowiedzieć sobie na jakże ważne pytanie DROGA CZY CEL?

Wracając jednak do przyziemnych a raczej przyjemnych rzeczy. Po otrzymaniu definitywnej informacji o odwołaniu maratonu na Spitsbergenie postanowiliśmy z Iwoną pojechać do Szklarskiej Poręby na krótki obóz a raczej obozik sportowy. Zapakowaliśmy ciuchy do biegania, rowery i w środowy poranek ruszyliśmy na południe. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze przez Wałbrzych strasząc mojego Qzyna, który niczego nie spodziewając się zobaczył nasze zakazane facjaty przez okno gabinetu. Było wesoło i rodzinnie, ale trzeba było zmykać na dół. W góry. Do mekki polskiego biegania, do miejsca w którym, spędziłem setki a nawet tysiące godzina na treningach, kiedy orałem treningi na Reglach, Jakuszycach czy na czerwonym Szlaku. Do miejsca pełnego wspomnień, w którym mam największy kilometraż tygodniowy, wynoszący 222 km. Tak się kiedyś trenowało. Nie to co teraz, jakieś marne 90 czy 110. Ech… to były czasy.

Czwartek – wyskoczyliśmy na Jakuszyce. Iwona miała w planie 16 km trasę ja 22 km. Wgrałem nam traki na zegarki i ruszyliśmy w stronę Orla. Po niecałym km usłyszałem za sobą grupkę biegaczy, którzy dreptali całkiem żwawo. Postanowiłem nie odstawiać nogi i nie dać się wyprzedzić. Było momentami dość szybko, a zegarek pokazywał międzyczasy 4’12, 4’19 czy 4’29. Dycha wyszła w 46′ a z górki wcale nie było. Po 10 km zaczął się długi podbieg, gdzie momentami przechodziłem do marszu. Było super. Wdrapałem się na Sine Skałki, Małą Kopę i omijając Wielką Kopę pocisnąłem w dół do Jakuszyc. Wyszło w sumie 22,7 km po 4’58 na dość niewielkim przewyższeniu bo 377 m w górę. Było jednak super. Pogoda dopisała, samopoczucie również a widoki tylko potęgowały doznania.

Po południu odpaliliśmy jeszcze nasze strzały i ruszyliśmy na prawie 2 godzinną przejażdżkę również po Izerskich Górach. Było GIT do kwadratu.

Piątek – hej ho hej ho na Regle by się szło. Na Regle, gdzie dowiedziałem się kilkanaście lat temu co to jest bieg ciągły w II zakresie intensywności, tam gdzie orało się ciągłe i zostawiło się kawał zdrowia. Pamiętam jak kiedyś trener mówił nam, gdzie są poszczególne kilometry i musieliśmy to zapamiętać, żeby dobrze wciskać międzyczasy na stoperze. Potem pojawiły się oznakowania farbą na drzewach i było łatwiej kontrolować tempo. Przypomnę, że nie było wtedy GPSów a zegarki miały zazwyczaj 30 międzyczasów. Wtedy się biegało oj biegało…

Teraz pojawiły się betonowe słupki i to co 500 m, żeby lepiej można było kontrolować tempo i dokładniej realizować trening. Mega ułatwiające zadanie, które bardzo dobrze pokazuje, jak złudnym urządzeniem w lesie jest GPS. Do zrealizowania miałem spokojny 10 km ciągły na granicy I i II zakresu oczywiście na HR, bo od ponad pół roku wróciłem do biegania wg wskazań pulsu a nie prędkości. Jak ktoś biegał na Reglach i zna tą drogę, to wie, że nie jest tam płasko a nawierzchnia nie jest asfaltowa. Biega się tam zdecydowanie wolniej niż na ulicy, ale milion razy przyjemniej.

Na 10 km 94 m w górę a 86 m w dół, czyli było co robić. Do tego doszła nawierzchnia szutrowa, trochę błotka, kałuż i kolein, ale wyszło super. Średnia na km wyniosła 4’12 na HR 167 gdzie normalnie biegam ciągłe na HR wyższym o 10 ud/min.

Było GIT. Trochę się umęczyłem na podbiegach, ale wyszło naprawdę bardzo pozytywnie i wieczorkiem można było wyskoczyć na MTB. Tym razem pokręciliśmy trochę mniej niż dzień wcześniej, ale z jednym stromym podjazdem, na którym Iwona rzucała niezłymi epitetami. Musi się dziewczyna wdrażać w rowerowanie i wzmacniać nogi. Forma sama się nie zrobi.

Sobota – dzień kota i tym samym można było trochę odpocząć. Zrobiłem krótki, 16 km trening, oczywiście znowu na Jakuszycach, na trasie którą w czwartek biegała Iwona. Krótki, żwawy bieg. Wyszło po 4’41/km przy jedynych + 196 m w górę. Pogoda była cudowna i można było naprawdę odpoczywać w biegu. Odstresować się i odreagować na maxa. Można było poczuć pełnię życia robiąc to, co się lubi.

Na niebieskim szlaku sporo było drewnianych kładek, trochę błotka i korzeni, ale to tylko pomagało i nakręcało do pokonywania kolejnych kilometrów. Mimo, że miałem płaskie buty na ulicę a nie terenowe, nie traciłem przyczepności i leciałem jak młody dzik w kukurydzę.

Niedziela – niedziela, niedziela będzie dla nas. W sobotę wieczorem tak lało, grzmiało a prognozy były bardzo nieciekawe, że zacząłem się obawiać, czy mój misterny niedzielny 31 km plan się powiedzie. Poranek to potwierdził, kiedy wyglądając przez okno zobaczyłem … nic… Wszystko było spowite mgłą, która ograniczała widoczność do kilku metrów. U góry wg portali pogodowych było podobnie, ale grunt że nie wiało. To praktycznie zdecydowało, że postanowiłem iść zgodnie z założeniami i wbić się na Szrenicę. Iwona całe szczęście odpuściła i narysowała sobie tracka w okolicach Szklarki i tam hasała.

Ja ruszyłem po swoje. Spokojnie przez Hutę do Jakuszyc. Z nóżki na nóżkę, tup, tup, tup… następnie zielonym szlakiem w górę. Nie spieszyłem się. Jak HR dobijało do 165 zaczynałem maszerować powodując opadanie tętna. Było cicho, spokojnie i mokro. Wszędzie były kałuże, połamane deski wiodące przez mokradła, ale to tylko dodawało uroku. Po około 14 km wyszedłem z lasu i wyszedłem a raczej wybiegłem na otwartą przestrzeń. Mgła była wszędzie a widoczność wynosiła może 1 – 2 metry. Założyłem kamizelkę i ruszyłem w stronę Śnieżnych Kotłów.

Po drodze minąłem może kilkunastu turystów. Byli to chyba najwytrwalsi z najwytrwalszych, bo nie wiem kto pchałby się w taką pogodę do góry. To trzeba lubić. Mi pogoda nie przeszkadzała w ogóle. Pomagała mi. Temperatura była optymalna, może było 10 – 12 C, nie wiało a to, że biegło się w chmurze wspomagało chłodzenie. Było GIT. Minąłem Śnieżne Kotły, których oczywiście nie było widać i zbiegłem w dół. W okolicy Wielkiego Szyszaka zbiegłem niebieskim szlakiem w dół i skręciłem w zielony.

Biegło się spoko, chociaż momentami trzeba było się nagimnastykować bo skały i kamienie nie pozwalały na bieg. Trzeba było dodatkowo uważać, bo było bardzo ślisko i można łatwo było się połamać. Najważniejsze, że praktycznie nie było ludzi na szlaku. Była cisza i spokój. Było błogo. Po chwili dobiegłem do Schroniska Pod Łabskim Szczytem skąd pocisnąłem w dół. Wyszło w sumie 31 km i 995 m w pionie. Wyszedł bardzo fajny i solidny trening i eleganci jakościowy tydzień.

Kolejny weekend zapowiada się ponownie pod hasłem „góry”, ale teraz w zupełnie innym regionie. Wiatrak robi 1/2 IM w okolicy Żywca a treneiro będzie zwiedzał.

Do Szklarskiej planujemy wypad w drugiej połowie lipca, ale tym razem z dzikim stadkiem… Będzie biegane i będzie to pierwszy runpassion.pl team – mountain running camp !!!

2020-06-17T09:47:22+02:0017/06/2020|Podróże, Trening|

Tytuł