Diabły na Diablaku

Pomysł wypadu na Beskid Extreme Triathlon pojawił się spontanicznie. Nie wiedziałem co to za impreza, ale że lubię biegać w górach to długo nie trzeba było mnie namawiać, szczególnie że te góry to góry wokoło Babiej Góry. Sam triathlon oczywiście średnio mnie interesował, bo już nie jestem „triathlończykiem”. To tytułem wstępu. Aha, na ten pomysł wpadł Krzyś, Tri Wiatrak, czyli Tri Wariat… który w obliczu startowej posuchy postanowił wystartować. Ja byłem na TAK. Raz, że patrząc z punktu wyżej wymienionej „posuchy” taki start był GIT a dwa, że … hej góry moje góry…

Pojechali… we trójkę. Arek – drajwer, Krzyś – wariat, Kołcz – turysta. Dzida na południe i po jakimś bliżej nieokreślonym czasie zameldowaliśmy się u Krzyśka i Zuzy z napieraj.pl, którzy nas gościnnie przenocowali. Wielkie dzięki!

Na południu, czyli w Żywcu, gdzie były rozgrywane zawody padało, lało, czyli pogoda zapowiadała się iście triathlonowa a jeżeli spojrzeć na trasę rowerową, to góry i deszcz nie wróżyły niczego dobrego. Zapowiadało się epickie wpierdziel. Oczywiście na własne życzenie. Krzyś miał się ścigać a ja zaplanowałem sobie kilka fajnych treningów, gdzie zamiast na objętość postawiłem na przewyższenia. Zamierzałem poczuć trochę gór, zrobić fajnych podejść i przede wszystkim spróbować zbiegać, bo to jest największy problem i ciężko mi się puścić po kamlotach w dół z prędkością, która zadowalałaby mnie. Plan był, teraz trzeba było wprowadzić go w rzeczywistość.

Sobota – dzień kota. U Krzyśka w domu mieszkają 4 koty i pies, więc wziąłem to za dobry omen. Plan był banalnie prosty. Dojechać do Przełęczy Krowiarki, dokulać się niebieskim szlakiem do Perci Akademików, potem do góry na Diablak, następnie czerwonym do Markowych Szczawin, znów niebieskim w stronę Krowiarek i przez Perć Przyrodników do góry i czerwonym w dół na parking. 17 km i ponad 1000 m w górę w tym dwa solidne podejścia. Taki był plan i jedyne, co mogło go pokrzyżować to… pogoda a ta zapowiadała się nietęga. Jedyne co było w niej optymistyczne to fakt, że miało nie wiać. Temperatura zjadliwa, opady niby miały ustąpić, więc była jakaś szansa, że Diablak wpuści nas do siebie. Jak postanowili, tak zrobili.

Krzyś został w domu, spał, z resztą on spał cały czas a nawet jak nie spał to i tak spał i to z Brombą… z która zostawiliśmy go wyjeżdżając na trening. Masakra. Pocisnęliśmy więc z Arkiem na południe. Godzinka z hakiem i zameldowaliśmy się na parkingu, gdzie nie było już miejsca, żeby zaparkować. To dało nam do myślenia, że na górze może wcale nie być tak źle. Widoczność faktycznie była kiepska, troszkę mżyło, ale nie wiało… i to był dobry znak. Zaparkowaliśmy kawałek, dalej na następnym parkingu, kupiliśmy bilety do parku i jazdaaaaaaaaa….

Było ciepło, ale nie zapominałem że byliśmy na osłoniętym terenie na wysokości niespełna 1000 m n.p.m. Szczyt znajdował się ponad 700 m wyżej, więc tam mogło być różnie, szczególnie że pogoda na Babiej zmienia się bardzo szybko i jest dość nieprzewidywalna. Po kilku km dobiegliśmy do żółtego szlaku i Percią Akademików ruszyliśmy mozolnie w górę. Nóżka za nóżką, tup, tup, tup. Po wyjściu z lasu zobaczyliśmy cudowne, przeszywające widoki. Było pięknie. Dookoła nie było widać praktycznie nic, taka była mgła, więc ten punkt programu opuszczę. Turystów również było, jak na lekarstwo, więc panował spokój i nie było zbyt tłoku na na „trudniejszych” przejściach. Tam trzeba jednak było uważać, bo było ślisko i można było zlecieć w dół a to mogłoby się źle skończyć. Przeszliśmy wąskie odcinki, drabinki i zameldowaliśmy się na szczycie. Tam już było dość tłoczno, ale nie wiało. Podkreślę to jeszcze raz – nie wiało! Nie wiało i nie padało. Było optymalnie.

Pofociliśmy chwilę u góry i ruszyliśmy w dół czerwonym. Arek cisnął dzielnie i bardzo fajnie wychodziły mu zbiegi po kamlotach. Mijaliśmy kolejnych turystów, którzy z podziwem patrzyli, jak dwie nadmorskie kozice pokracznie poruszają się po kamulcach prosto w dół. Dobiegliśmy do schroniska i tam się rozdzieliliśmy. Arek poszedł do pitstopu na kawkę a ja pocisnąłem dalej do Perci Przyrodników, którą wbiłem się w górę. Było mega ślisko. Wiele kamieni było pokrytych mchem a ja nie miałem typowych butów na skały. Miałem bardzo dobre buty na szuter, błoto, las, ale czułem, że nie jest to ten but, w którym biegałem rok temu Babią. Wtoczyłem się na Sokolicę i spadłem czerwonym do Krowiarek. Wyszło elegancko i co najważniejsze, to rozbiegałem ćmiącego Achillesa, który po czwartkowych tysiączkach gdzieś się lekko pospinał i wkurzał. Było GIT! Aha, niby tylko 17 km, ale ponad dwie i pół godziny biegania…

Niedziela – niedziela była dniem Krzysia. Czekało go 1900 m brodzenia w wodach Jeziora Żywieckiego, następnie 95 km jazdy na rowerze, góra dół, góra dół na klamkach driftując poboczami a na deser 21 km biegania, gdzie na ostatnich 4 km jest dobre 700 m w górę, czyli … Marsz, Marsz Polonia… Ja miałem i na to swój magiczny i misterny plan, który był bardzo prosty. Na początek trzeba było wsadzić Krzysia do wody i sprawdzić, czy z niej wyjdzie. Następnie wsadzić chłopaka na rower i puścić przed siebie. Jako, że świadomie zrezygnował z obstawy samochodowej, więc mogliśmy się puścić z Arkiem dalej, przed siebie. Prosto w góry, czekając na TriWariata przed ostatnim podejściu pod Skrzyczne. Oczywiście to był tylko kawałek planu, bo cała wersja zakładała zdobycie szczytu dwa razy i pokręcenie się gdzieś po okolicy.

Podjechaliśmy do Szczyrku i wbiliśmy się zielonym do góry. To znaczy ja się sam wbiłem, bo Arek zapomniał portfela a że miał w planie mniej km niż ja, to ja poleciałem w górę samemu. Pomaszerowałem, znaczy się. Widoki były mega, do czasu kiedy byłem pod chmurami. Potem zaczęło się mleko i mało było widać. Dodatkowo zaczęło lekko mżyć i trzeba było zagęszczać ruchy, żeby nie zmarznąć. Pierwszy raz szedłem tym szlakiem i w ogóle pierwszy raz byłem w okolicy. Było naprawdę super i było co robić i gdzie zostawić zdrowie.

Po wejściu na szczyt poleciałem dalej zielonym szlakiem przez Małe Skrzyczne, Kopę Skrzyczeńską do Malinowskiej Skały. Następnie skręciłem na chwilę na żółty szlak, z którego zbiegłem na drogę wiodącą do naszego miejsca zbiórki. Był to mega nudny odcinek prowadzący szutrem i potem asfaltem w dół, ale spieszyłem się, bo nie wiedziałem gdzie jest Krzyś. W umówionym miejscu czekał Arek i wspólnie czekaliśmy na Wiatraka. Ja w międzyczasie odświeżałem wyniki ekstarkupy akurat trafiając w moment, w którym Kenny Saief dał naszym prowadzenie, które utrzymaliśmy do końca.

Po dość długiej chwili oczekiwania pojawił się ON. Wbiegł cały na różowo pomarańczowo niczym tęczowy rycerz na bajkowym jednorożcu z bujną falującą grzywą. Brudny, śmierdzący, ubłocony i zmęczony… Krzyś, który… co zrobił? Nawet nie zwolnił, tylko ruszył w górę. Hahahaha. Długo to nie trwało, bo może jakieś 50-60 metrów, po czym przeszedł do marszu. W sumie to we trójkę zaczęliśmy maszerować bo na takim nachyleniu nie da się biec. Przypomnę, że szliśmy niebieskim szlakiem a przewyższenie na ostatnich 4 km wynosiło jakieś 700 m. Dodam, że to sporo. Nawierzchnia też nie pomagała. Było błoto, kamienie, korzenie, ale było cudownie. GIT ekipa, GIT humory i GIT pogoda. Było GIT, więc maszerowaliśmy, czasem truchtaliśmy i zmierzaliśmy w stronę mety, która ulokowana była na samym szczycie. Trochę to trwało, ale nie nudziło się nam. Po jakimś, bliżej nieokreślonym czasie dotarliśmy do mety, skąd po nawodnieniu zimnym chmielowym zjechaliśmy wyciągiem w dół. Krzyś, był zadowolony ze startu, chociaż nie wszedł na podium, ale wygrał wśród mieszkańców Kowal, czy Kowali, bo nie wiem, jak to się odmienia. Popłynął jak na swoje niepływanie dobrze, pojechał całkiem fajnie i co ważne, atakował i cisnął pod górę. To pokazało, że mała modyfikacja w treningu przyniosła zamierzony efekt i dalej trzeba iść tą drogą. Co do biegu, to było GIT. Jak na nie górala, można zaliczyć ten bieg do bardzo udanych. Było o niebo lepiej niż rok temu w Triathlonie Karkonoskim. No i cóż.

Mi w sumie wyszło niecałe 20 km i 1432 m w górę. Cały trening zajął mi 2 godziny i 39 minut, mimo że kilka odcinków miałem poniżej 4’/km… Tak to działa w górach i to jest właśnie takie fajne. Niektóre kilometry wychodzą po 15 minut a inne po 3.

Poniedziałek – poniedziałek szybko postawił nas do pionu i moje przypuszczenia pogodowe dobitnie się sprawdziły. Żaden portal nie pokazywał nic optymistycznego w rejonie Babiej Góry, którą chcieliśmy zdobyć. Wszędzie lało, wiało i chmurzyło a z godziny na godzinę miało być coraz gorzej. Jednak, jak to się mówi, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, więc wyjechaliśmy… Ja ubrałem się, jak na wojnę. Bluza z windstoperem, kurtka z membraną 20 000, spodnie wodo i wiatro odporne oraz buty na kamloty. Do tego plecak, żel, folia NRC, czapka i kamizelka. Byłem gotowy, ale jak dojechaliśmy na parking, na którym obłożenie wyniosło 0% i zobaczyłem, co się dzieje za oknem, szybko zweryfikowałem plan. Pierwotny plan zakładał atak na szczyt przez Perć Akademików, bo Krzyś chciał pochodzić po drabince, ale w taką pogodę szansę wejścia tą drogą oceniałbym na – 100% (minus sto procent). Temat upadł bardzo szybko a pogoda stawała się coraz gorsza. Po rozmowie z dwiema dziewczynami, które wracały z Diablaka postanowiliśmy spróbować podejść czerwonym… co również było dość głupim pomysłem, ale cóż… Przynajmniej spróbowaliśmy. Ja ruszyłem mocniej do przodu, chłopaki zostali chwilę z tyłu. Ja badałem teren i było coraz gorzej. Lało coraz mocniej, wiało coraz mocniej i było naprawdę mega niebezpiecznie. Myślę, że wejście na górę którymkolwiek szlakiem równałoby się ze spektakularnym samobójstwem i kupą niepotrzebnej roboty dla GOPR. Po dotarciu na Kępę 1521 m n.p.m. odpuściliśmy. To była mądra, rozsądna i jakże racjonalna decyzja i cieszę się, że decyzja zapadła praktycznie jednogłośnie. Krzyś chciał zobaczyć jeszcze co jest za górką, ale szybko zrezygnował. Puściliśmy się więc w dół. Ja pierwszy, potem Arek a z tyłu gdzieś nasz Polisz Boj, kręcący relację na instastory… Wyszło w sumie 4,5 km i 450 m w górę. Cała zabawa zajęła nam ponad 47 minut, ale było warto.

To był bardzo sympatyczny i udany wyjazd. Pobiegałem trochę po górkach, zaliczyłem sporo przewyższeń, Krzyś ukończył w dobrym stylu połówkę a Arek zobaczył co to treningi biegowe w górach. Myślę, że się wszystkim podobało i było GIT.

Za miesiąc kolejna wyprawa, tym razem ponownie w Karkonosze. Plan jest ambitny a ekipa zacna… Będzie się działo.

2020-06-23T20:36:54+02:0023/06/2020|Motywacja, Podróże, Trening|

Tytuł