Grand Prix Pomorza

77 dni po skręceniu stawu skokowego i 6 dni po skasowaniu pięty wystartowałem w kolejnej etapówce, w ktrej jakbym mógł nie wystartowaćm czyli w Grand Prix Pomorza w BnO. Tym razem plan był prosty. W łeb! Sprawdzić, jak działa kostka i pięta, która najbardziej mi przeszkadzała a duża dawka prochów przecwbólowych i przeciwzapalnych w pewny sposób pomagała, ale z drugiej strony kasowała mój żołądek i wprowadzała chaos w całym organizmie. Niestety mocne prochy tak mają, że potrafią zrobić solidny bajzel wszędzie… ale nie będę wnikał w szczegóły. Szkoda prądu a najważniejsze jest to, że wnioski zostały wyciągnięte.

Trzy etapy, trzy dni ścigania, trzy dni cierpienia i doprowadzania organizmu na skraj możliwości. Pierwszy na wejście, niewinny 3,8 km i 19 punktów w tym 90 m UP (oczywiście w wersji optymalnej…, która nie jest wersją dla mnie). Drugi… uszyty pode mnie, no prawie, bo za płasko, ale za to klasycznie: 8 km, 19 punktów i 190 w górę. Oj gdybym był w zdrowiu i w formie to bym pohasał po lesie… Etap trzeci fajny bo 6,3 km 15 punktów i znów 90 m w górę. Wszystko to z pozoru zapowiadało się niewinnie i epicko, ale… jak to w piosence dla dzieci, która chodzi mi po głowie: Głowa, ramiona, kolana pięty kolana, pięty, kolana, pięty głowa, ramiona, kolana, pięty oczy, uszy, usta, nos, musiałem mieć z tyłu głowy, że mam piętę i kostkę, o której w piosence nie ma mowy.

Etap 1

Spokojna rozgrzewka, gimnastyka, koncentracja i wmówienie sobie, że nic mnie nie boli i można cisnąć. Śmieszne było to, że kostką się nie przejmowała. Chodziła elegancko, chociaż ruchomość w stawie była nadal ograniczona, to coraz bardziej ze mną współpracowała i wyrywała się do biegania. Pięta… ona mnie znacznie bardziej martwiła, bo nie miałem koncepcji, co z nią jest. Nic mi tam nie pasowało…

Ruszyłem… pierwsze spojrzenie na mapę i myśl, fajnie, łatwo i można będzie się rozpędzić w kilki miejscach, ale trzeba być czujnym, szczególnie na początku, żeby czegoś nie schrzanić. Jedynka elegancko. Droga, zakręt i spokojnie w górę, na polankę. Las był czysty i było wszystko widać. Pik i punkt podbity. Dwójka… banalny wariant. Rura w dół, ścieżka, złapać zielone i przed zakrętem atak za zielonym… tak bytło w planie i plan poszedł <ocenzurowano> jak w Killerach Dwóch. Za wcześnie poszedłem podjarany dobrym wejściem na jedynkę i zacząłem się kręcić w kółko. Wiedziałem, że jestem za wysoko, ale coś mi nie pasowało i tak to zbombałem, że wylądowałem na dziesiątce. Dobre było to, że przynajmniej wiedziałem, gdzie jestem i mogłem spokojnie zbiec na dwójkę. Masakra… Tak to jest, jak siada koncentracja i człowiek się zbyt szybko podpala. On jest temu winien, on jest temu winien… Trójka luz. Czwórka… spokojnie drogą i atak od głębokiej niecki czy dziury w ziemi, od takiego brązowego „U”, ale żeby było śmieszniej w tym zielonym był taki syf, że głowa mała. Tam była masakra, więc trochę czasu mi zajęło przedzieranie się przez krzaczory zanim podbiłem punkt. Kolejne punkty czysto. Żarły, tylko moja noga nie żarła. Doszedł mnie Artur i momentami miałem problemy, żeby się za nim utrzymać. Raz, że moja biomechanika ruchu była daleka od ideału a dwa, że fizycznie po tak długiej przerwie było grubooooo albo i grubiej… Serducho waliło jak szalone i tylko łeb pozwalał mi trzymać tempo i nie zgubić chłopaków, którym próbowałem urwać się na wariantach. Skopaliśmy jeszcze 16 i wywaliło nas dalej, na lewo, ale byłem już tak zaorany, że nie kontrolowałem świadomie mapy. Dobiegłem piąty, ale nie byłem zadowolony z biegu. Ten babol na dwójkę sporo mnie kosztował i nie mogłem zrozumieć, dlaczego taki prosty przebieg tam dosadnie zwaliłem. Cóż… taki sport i jak się nie biega długo na mapie to trochę temat ucieka i brakuje pewności w lesie.

Etap 1 skończyłem na 5 miejscu…

Etap 2

Skala 1:15 000… takie atrakcje zafundował nam organizator, ale to fajnie, bo coś się musi dziać, więc się działo, a przeskok z dyszki na piętnastkę wcale nie był taki lekki, łatwy i przyjemny. Normalnie bym się cieszył z parametrów i w sumie się cieszyłem, ale z tyłu głowy miałem mega obolałą piętę (ostroga?) i to mnie irytowało. Nie mogłem płynnie biec i dynamicznie się wybijać, ale musiałem o tym zapomnieć i skoncentrować się na technice, na wariantach i na tym, żeby znowu czegoś nie popsuć. Jedynkę wszedłem spokojnie, na około, ale pewnie. Bez błędu. Dwójka banalna, ale na trójkę leciałem trochę niepewnie. Nie mogłem wejść w skalę. Nie czułem piętnastki i trochę mnie to dekoncentrowało. Delikatnie schrzaniłem piątkę, trochę za wcześnie zacząłem jej szukać i tam chwilę straciłem. Sześć i siedem ok, ale na ósemkę chyba się za pewnie poczułem. Wybiegłem od razu za bardzo w prawo i coś mi tam już nie grało, Przeskoczyłem drogę i znalazłem się przed… trójką. OK, zawróciłem, wbiegłem na drogę i jazda, ale znów mi się pomieszały drogi i zakręciłem się, jak słoik na zimę. Było tak ciekawie, że musiałem poprosić Dominikę z Harpagana, żeby mnie uświadomiła, gdzie jestem i mogłem dalej lecieć swoje. Kolejny błąd zrobiłem na 11. Szedłem pewnie, ale przy samym punkcie zacząłem się kręcić i nie mogłem złapać niecki. 12, 13, 14 i 15 za darmo. Przebiegi banalne i praktycznie bez żadnego błędu, ale czułem już doskwierające zmęczenie i ciężko się biegło. Na 16 leciałem już na oparach i siłą woli, ale pewnych rzeczy, jak wspominałem wcześniej, się nie przeskoczy. Ostatnie 3 punkty na spokojnie, czysto i meta. Cieszyłem się, że to już się skończyło i mogłem odpocząć. Pięta mnie solidnie bolała i byłem przeorany po 2 dniach mocnego biegania, gdzie starałem się nie odpuszczać.

Etap 2 skończyłem na 6 miejscu. Niestety błędy, brak formy spowodowały, że więcej nie dało się z tego wycisnąć, ale… jak po takim czasie przerwy to i tak było GIT!

Etap 3

Spojrzałem na mapę i wiedziałem, że będzie szybko i solidnie. Postanowiłem pobiec na fulla i mieć głęboko w poważaniu nogę i wszystkich i wszystko dookoła. Jazda bez trzymanki tak długo, jak będzie. Jedynka… full gaz. Jazda. Po drodze spotkałem Iwonę, która szukała tego punktu co ja. Powiedziałem, żeby siadła na plecy i trzymała się i po chwili byliśmy na punkcie. Na dwójkę poszedłem podobnie. Jazda na maxa i dzida do przodu. Rzęziłem, jak za dawnych dobrych czasów, tylko… motoryka była nie ta. Ważne, że serducho nadążało. Lekko sknociłem trójkę. wszedłem elegancko co prawda, ale odnalezienie samego punktu zajęło mi chwilę. Jak na moje oko, było tam zbyt zielono i dołek był w zielonym i to bardziej zielonym niż wynikałoby z mapy. Czwórka czyściutko. Piątka i szóstka bajka… i co? I znów włączyła mi się kontrolka pod tytułem ale ci dobrze idzie, więc siódemkę zwaliłem na dobre 2 minuty. Niby prosty przebieg, ale rzuciło mnie w lewo prawie do skrzyżowania, nie wyczaiłem tej małej ścieżki i musiałem się cofnąć. Granica kultur też mi jakoś nie grała i pokręciłem się tam przez chwilę. Na tym punkcie znów doszedł mnie Artur i zaczęło się fajne bieganie. Takie, jakie lubię. Kombinowanie na wariantach i obserwowanie siebie nawzajem. Na ósemkę ja ciąłem, Artur szedł drogą. Spotkaliśmy się kawałek przed punktem. Dziewiątka ja bardziej z prawej, Artur z lewej. Dyszka podobnie, ale tam pojawiła się jakaś dziwna droga, która lekko zbiła mnie z tropu. Na 11 lekko udało mi się uciec, ale na 12 ciut zboczyłem z kreski i ten punkt podbiliśmy praktycznie razem. Daliśmy ciała na 13. Przebieg prosty. Kierunek, żółta niecka, górka, bagno, ścieżka i górka, ale… wywaliło mnie w lewo i pomyliłem bagna. Wleciałem na górkę przy polu, która była nie tą, na którą chciałem wbiec i znów się zakręciłem. Straciliśmy tam dobre 2 minuty…

Etap 3 skończyłem na 3 miejscu a całe zawody na 5.

Podsumowując te trzy dni biegania mogę dojść do prostych wniosków. Żeby wygrywać czy żeby być w czubie trzeba trenować. Trzeba biegać i cisnąć mapę, bo bez tego nie ma wyników. To proste i jasne jak słońce, ale tak jest w każdym sporcie, nazwijmy to technicznym. Żeby być mocnym w górach trzeba biegać w górach. Żeby być mocnym w triathlonie trzeba mocno pływac, mocno kręcić na rowerze i mocno biegać. Żeby być mocnym, biegaczem na orientację, trzeba biegać dobrze na mapie i trzeba biegać mocno w terenie, bo inaczej nie wyjdzie. Czuję braki w treningu, które powstały po ponad 2 miesiącach bez treningu biegowego, ale realizując trening zastępczy w pewien sposób podtrzymałem formę i poprawiłem słabe elementy, które wcześniej zaniedbałem. Siłowo jestem level wyżej niż przed kontuzją, sprawnościowo podobie i to odda. Kostka współpracuje. Jest mega stabilna i obudowana z każdej strony i to bardzo cieszy. Teraz trzeba tylko spokojnie wejść w trening i z głową, bez żadnych zbędnych ruchów zacząć biegać… a co ma być, to będzie.

Co ma być, to będzie a jak już będzie, to trzeba się z tym zmierzyć.

2021-08-30T08:56:57+02:0030/08/2021|Motywacja, Starty|

Tytuł