Mistrzostwa Polski w Długodystansowym BnO – wracam z tarczą!

Long to long I kto chociaż raz tego spróbował, dokładnie wie z czym to się je. Long to nie maraton na ulicy, z całym szacunkiem do królewskiego dystansu, ale w longu oprócz zapitalania z maratońską intensywnością, trzeba cały czas myśleć i kombinować, co przy krańcowym zmęczeniu i trudnym terenie, nie jest takie łatwe. Wystarczy jeden błąd, chwila dekoncentracji, żeby cały wysiłek poszedł psu w budę, delikatnie mówiąc. Long to long. Kropka. 

Long w tym roku miał być zwieńczeniem pięknego sezonu, który po solidnym biegu na Mistrzostwach Polski w klasyku, gdzie zająłem IV miejsce, miał dać w końcu długo wyczekiwany medal. Wakacje chciałem przeznaczyć na solidny trening pod długi dystans, ale niestety. Meta, to znaczy życie, skutecznie zweryfikowało plany, kiedy na zbiegu zielonym szlakiem skręciłem nogę, ale o tym już było. Szkoda się powtarzać. Im bliżej czasu pozostawało do zawodów, tym bardziej się ich obawiałem, bo moja forma była na poziomie fatalnym. Nie wiem, czy bym był w stanie przebiec dychę po 4’, więc powiedzmy sobie szczerze. Z czym do ludzi? Z rekreacją ruchową? Chyba tak i tak powoli zacząłem do tego podchodzić. Bez spinania tyłka, na luzie i z chłodną głową. Znałem swoje miejsce w szeregu, to znaczy w rankingu i po opublikowaniu list startowych wiedziałem, że mimo piątej pozycji, wynikającej z rankingu, jest jeszcze kilku o wiele mocniejszych chłopaków, którzy biegowo powinni mnie solidnie zgrzać. Po cichu liczyłem na pierwszą szóstkę i taki wynik przed startem brałbym w ciemno.

Kiedy na MP w sprincie podszedł do mnie pan Jerzy Parzewski, budowniczy tras na longu, i zapytał się „ile km chciałbym mieć?” moja odpowiedź była prosta – jak najwięcej. Na pytanie, czy 17,6 km będzie ok, rzuciłem jedno słowo- cudownie, po czym szybko przypomniałem sobie o skręconej kostce. Policzyłem szybko w głowie i doszło do mnie, że z moją dyspozycją, czekać będzie mnie około 120-130 minut biegania. Krócej niestety nie, bo pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Jeszcze. Dodam, że jeszcze się nie przeskoczy… Jest taki cytat Carlos Ruiz Zafón: „Ile kto ma cierpliwości, tyle ma mądrości”, więc tak to tutaj tylko zostawię.

Wracając jednak do zawodów, bo znów się rozdrabniam. Wytrzymałościowo byłem przeraźliwie słaby. Szybkościowo byłem przygotowany tragicznie, ale siłowo chyba nigdy w życiu nie byłem w tak solidnej dyspozycji. Do tego trzeba było dołożyć technikę, która z biegu na bieg coraz lepiej mi szła i po konkretnym szczecińskim bieganiu byłem coraz bardziej pewny swoich umiejętności w terenie. Tu dużo pomogły mi samotne treningi na Łężycach, gdzie ganiałem trasy M21E, K21E z dawnych Pucharów Bałtyku. To mi dodało dużo pewności siebie i stawałem się spokojniejszy, eliminując z głowy słowo “chaos”. Praca nad słabymi elementami, tak to w sumie najprościej powinienem napisać, nie wdając się w szczegóły. Musiałem się tylko na 200% skoncentrować i robić swoje, nie sugerując się innymi, co przy masowym starcie było nie lada wyzwaniem, ale i na to miałem swój tajemny plan.

Po krótkiej rozgrzewce, która trwała niespełna 20 minut ustawiliśmy się z chłopakami na starcie. Z mocnych dzików pojawiła się praktycznie cała czołówka, czyli Tadziu, Tomek, Szymon, Goli i Krasul, który choć dawno na mapie nie biegał, to miał swoje pod nogą a tu trzeb było być solidnie obieganym. Czyli było w sumie pięciu chłopa do bitki a ja szósty i tak, jak wspominałem wcześniej, śmiało brałem to miejsce na samym starcie. Jaki miałem plan? Prosty. Pocisnąć z chłopakami do pierwszego punktu, ewentualnie do drugiego i na pierwszym motylku nie patrzeć na to co się dzieje dookoła i robić spokojnie swoje, nie spiesząc się, mając z tyłu głowy, że ten bieg potrwa co najmniej dwie godziny a to bardzo dużo, więc sporo rzeczy po drodze mogło się wydarzyć.

Krasul & Suchy… znamy się od miliona lat a nasze szalone akcje to historia młodzieńczego zbuntowanego BnO

Ruszyliśmy i tak jak się spodziewałem, od razu mocno do przodu ruszyła piątka chłopaków a reszta za nimi. Ja spokojnie, bez szaleństwa, kontrolując mapę i obczajając wariant a kolejne punkty. Jedynka była wspólna, dwójka też, ale właśnie na przebiegu na drugi punkt postanowiłem pobiec po swojemu, nie za grupą, tak żeby nie tracić koncentracji, złapać swój rytm i powoli robić swoje. Teoretycznie powinienem przytrzymać chłopaków jeszcze do dwójki i potem zacząć kombinować na pierwszym motylku, ale postanowiłem inaczej i nie żałuję tego. Wszyscy odeszli od razu w prawo, po kresce, a ja w lewo na drogę, na której postanowiłem się rozbiec, przetestować nogę i samopoczucie na wyższej prędkości. Było ok. Po drodze spotkałem jeszcze Iwonę i pocisnąłem dalej. Spokojnie, swoim wariantem. Na dwójkę wszedłem niezbyt pewnie. Lekko rzuciło mnie na wschód, ale nie straciłem tam zbyt wiele. Może 20-30 sekund. Więcej pewnie poszło na wariancie, ale nie to było najważniejsze.

Pierwsze rozbicie

Pierwsze rozbicie składało się z dwóch pętli. Dwójka jednocześnie była 6 i 9 punktem, więc miałem do ogarnięcia dwa motylki. Pierwszy poszedł idealnie i gładko. 3, 4, 5 i 6 poleciałem prawie po kresce. Wyczułem teren, wgrałem się w mapę i kontrolowałem co się dzieje dookoła. Na drugim motylku, miałem lekkie wahnięcia na 7 i 9 punkt. Jak zawsze znosiło mnie w prawo, to tym razem, nie wiem czemu rzucało mnie w lewą stronę i musiałem to szybko korygować. Nie jestem zadowolony z tych przebiegów, ale tragedii też nie było. Mogę ocenić, że było ok. Czułem się git. Mięśniowo było super, złapałem swój rytm i noga się kręciła. Można było biec. Na przebiegu do dyszki zaatakowałem paśnik, duże skrzyżowanie poleciałem kawałek drogą, bo nie chciało mi się ciąć. Błąd wariantowy, ale popełniony z czystym sumieniem i z premedytacją. Na sam punkt wszedłem czysto, chociaż lekko rzuciło mnie na prawo, ale nie biorę tego w kategorii błędu. Z 10 punktu pocisnąłem na 11, która była kolejnym punktem węzłowym.

Rozbicie drugie

Jedenastkę łyknąłem czysto. Tam nie było żadnej filozofii, w przeciwieństwie do kolejnych punktów, które były pochowane w zagłębieniach, które jakby tego było mało, znajdowały się w zielonym syfie. Na 12 wszedłem czysto i, jak to stwierdził Tadziu, prowadziłem pociąg, którego byłem maszynistą. 13 wszedłem elegancko, ale na 14 lekko się zdekoncentrowałem, gdyż było za dużo ludzi dookoła i rzuciło mnie lekko w prawo za bagienkiem. 15 czysto, ale na 16 zupełnie mi nie wyszło. Nie wiem czemu, ale ostro odbiłem w prawo na drogę, zamiast ciąć przez żółte i potem wejść w nieckę. Straciłem sporo na tym wariancie, ale przynajmniej wiedziałem cały czas, gdzie byłem i na drodze mogłem puścić szybciej nogę. 17, 18, 19 i 20 czysto i tym samym zaliczyłem kolejnego motylka i mogłem cisnąć dalej.

Ciekawy był przebieg na 21 punkt, gdzie było bardzo mało charakterystycznych miejsc, o które mógłbym się zahaczyć. Trzymałem kierunek i po dobiegnięciu do wzniesienia zacząłem spokojne poszukiwania, które dość szybko zakończyły się podbiciem punktu i odejściem na kolejny, 22. punkt. Droga, paśnik, cięcie droga, mostek, droga, cięcie, płot, punkt. Charakterystyczny korzeń po zachodniej stronie. Łatwy i biegowy przebieg. Spojrzałem na mapę i zdecydowałem, że na przebiegu na kolejny punkt będę pił i dokarmiał się żelem. Tu wariantowo znów powinienem iść inaczej, ale postanowiłem pocisnąć spokojnie drogą, przeciąć bagno, wypaść na drogę, przelecieć przez punkt z piciem i wejść górą w muldę. Jak postanowiłem, tak zrobiłem i w kolejny punkt wszedłem czyściutko. Następny trafiłem idealnie, praktycznie po kresce i tam czekały mnie kolejne motylki.

Trzeci raz

Ten fragment zapowiadał się ciekawie. Brak charakterystycznych punktów odniesienia, biały las, miliard dołków i bardzo delikatna rzeźba 25 postanowiłem złapać z lewej strony, weszło spoko, 26 idealna kreska i 27, czyli węzeł. Tam spotkałem Szymona, który biegł z jeszcze jednym zawodnikiem. W głowie od razu włączył mi się film pod tytułem ścigańsko do mety i chciałem jak najlepiej wyczuć rywala. Szymon zawsze był dobrym technikiem z solidną biegówą, więc obserwowałem, jak biegnie i jak się porusza w terenie. Próbowałem miejscami przyspieszać i rozrywać naszą trójkę. Szymon leciał swoje, drugi biegacz raz za mną, raz z Szymonem, który nie dawał się podpuścić i leciał spokojnie swoje. Czysto i spokojnie. 28, 29, 30 i 31 zrobiliśmy razem i już w głowie układałem plan na ostanie 4 punkty do mety, ale stało się coś zupełnie innego, co mnie wyprowadziło z równowagi i spowodowało, że kolokwialnie mówiąc, zgłupiałem. Stanąłem w miejscu i zbaraniałem delikatnie mówiąc.

Ostatnia prosta

Szymon odbił w prawo a 32. Punkt był zupełnie w inną stronę, w lewą. To mi nie pasowało i zastanawiałem się o co chodzi. Stanąłem i zacząłem się zastanawiać, na którym punkcie nie byłem, którego motylka nie zaliczyłem i czy na pewno mam biec tam, gdzie zaplanowałem. Trwało to dobre 30 sekund. Wszystko się jednak zgadzało, więc pobiegłem dalej, na kolejny punkt. Mogę powiedzieć, że była to idealna krecha, przynajmniej w moim wydaniu. Droga, droga, paśnik, przecina, wzniesienie, mulda i punkt. Idealnie. Do mety pozostały 3 punkty i nie mogłem się ani na sekundę zdekoncentrować. Oglądałem się przez chwilę na boki, czy nie ma gdzieś chłopaków, czego skutkiem było lekkie wahnięcie w lewo i niezbyt czyste wejście w nieckę, ale potem już filozofii nie było. Wpadłem na drogę, którą leciałem trzymając swój rytm. 34 czysto, 35 kreska i finisz.

Odbiłem się na mecie i po sczytaniu chipa rzuciłem do kolegi obsługującego Sport Ident hasło, że pewnie mam NKL, bo chyba coś mi nie zagrało w ostatnim fragmencie i nie byłem pewny, czy wszystko zaliczyłem. Ta sytuacja, kiedy Szymon mi odszedł w prawo nie dawała mi spokoju i chodziła mi cały czas po głowie. Ku mojemu zaskoczeniu, Przemek powiedział, że mam wszystkie punkty i jest ok. Na wydruku z międzyczasami zobaczyłem dodatkowo, że jestem 4! Tak. Zająłem 4. miejsce na Mistrzostwach Polski w Długodystansowym Biegu na Orientację! Ulżyło mi i wprawiło w mega optymistyczny humor. To moje najlepsze miejsce na longu w historii i ponownie w tym roku otarłem się o podium, co nakręca mnie do walki i pokazania się z jak najlepszej strony w kolejnym sezonie, który będzie bardzo ciekawy. W planach jest sporo BnO, w sumie to jakieś 90, jak nie 95%, ale jest też mój ukochany królewski dystans… z którym będę chciał zatańczyć jeszcze raz, ostatni raz…

Jak będzie? Tego nie wie nikt a jedyne pewne w tym wszystkim jest to, że meta, jak zawsze, zweryfikuje wszystko, jednak sposób w jaki tym razem będę się do niej zbliżał, będzie zupełnie inny niż dotychczas. Mimo 20 lat na maratońskim froncie, po raz kolejny nie idę schematem, ale szukam innych rozwiązań, które jak widać na powyższym przykładzie się sprawdziły. Wystarczy je tylko troszkę zmodyfikować, spiąć pośladki, zacisnąć zęby i jechać z tematem.

WALKA TRWA!

2021-10-21T19:50:32+02:0021/10/2021|Starty|

Tytuł