Jedziemy do Tanzanii. Część 1.

Tarangire, Serengeti, Ngorngoro, Zanzibar, Kilimanjaro Jambo Bwana, sikorki, hieny, 63 lwy, Edytka, zacna ekipa z Land Rovera numer 1 i mój brat bliźniak Robert, którego nie widziałem ponad 40 lat. To najszybsze określenie tego, co działo się na urlopie w Tanzanii. Zapraszam na safari z oswojonymi bawołami, hipopotamami, które nie wychodzą za dnia i pawianami, które można pogłaskać. Hakuna Matata!

Źródło: Wikipedia

Kiedy w 2019 roku po zwycięskim maratonie w Ugandzie wróciłem do kraju, powiedziałem Iwonie, że Afryka jest GIT i musi tam koniecznie ze mną wrócić, bo tego jak tam jest, nie da się opisać słowami. To trzeba przeżyć. Dwa lata czekaliśmy, żeby ogarnąć temat, aż w końcu gdzieś między stronami z butami do biegania a dziwnymi zawodami biegowymi, trafiłem na stronkę Legal Nomads, na której znalazłem ofertę prawie dwutygodniowego wyjazdu do Tanzanii. W ofercie urzekła mnie jedna rzecz a raczej zdanie, no w sumie dwa – Nocujemy w namiotach w samym środku rezerwatów. Między nami, a zwierzętami nie ma żadnego ogrodzenia. Ostatnie moje namiotowe przygody różnie się kończyły. Na Antarktydzie podczas mega wichury kilkanaście namiotów zostało zdmuchniętych z powierzchni ziemi, na biegunie północnym wysiadło ogrzewanie i siedzieliśmy w śpiworach przy minus trzydziestu kreskach, więc wizja sam na sam z afrykańskim zwierzakiem pragnącym wejść do namiotu, powodowała ekscytację i ogromne podniecenie. To było to coś i zdecydowanie zakomunikowałem Iwonie, że w grudniu jedziemy na urlop do Afryki.

Żródło: szerokpojęta wyszukiwarka google.pl

Szybko ogarnąłem temat. Skontaktowałem się z organizatorem wyjazdu, wpłaciłem zaliczkę i odliczałem dni od wyjazdu, które upływały na dyskusjach na grupie, która została założona na Messengerze przez Igora. Oj działo się tam co niemiara. Dyskutowaliśmy nad wyższością puchowych śpiworów nad zwykłymi, wymienialiśmy się doświadczeniami na temat pułapek na krokodyle czy noży myśliwskich służących do obrony przed wściekłymi hienami, a także o tym, jaką lunetę wybrać, by łatwiej upolować pawiana, Pumbę czy innego zwierza. Działo się i z dnia na dzień, z godziny na godzinę wirtualni uczestnicy coraz bardziej zżywali się ze sobą a Igorowi wypadały ostatnie włosy, kiedy po raz czterysta czterdziesty czwarty musiał odpisywać na pytania dotyczące biletów lotniczych czy ubezpieczenia od ataku dzikiego węża. Było coraz weselej i nie mogliśmy doczekać się naszego wyjazdu. Pozostało zrobić tylko test PCR, wypełnić kilka kwitków online, spakować się i ruszyć.

Z pakowaniem też była zabawa, bo przyzwyczajony jestem pakować się na takie wyjazdy do podręcznego. Mój plecak na wyjazd na Antarktydę ważył niespełna 9 kg, do Ugandy 8 kg, ale nie chciałem się wyłamywać, więc spakowałem się w torbę, która ważyła 10,3 kg. Istne szaleństwo. Iwony plecak ważył prawie dwa razy tyle i do dnia dzisiejszego nie wiem, co do niego zapakowała, ale to było najmniej istotne. Najważniejsze było, kto ten garb dźwigał. Oczywiście ja i dobrze było mi z tym. Siła, siła i jeszcze raz siła a jak to mówi nasz znajomy Andrzej – w siłę wierzę, jak w Boga. Amen!

Po lewej stronie plecak Iwony, po prawej moja torebiczka

W niedzielę z rana pojechaliśmy na dłubanie po angielsku w nosie, bo tylko wyniki w języku obcym i to w dodatku negatywne, uprawniały do wejścia na pokład katarskiego bombowca. Do punktu pobrań, mimo że byliśmy jeszcze przed jego otwarciem, ustawiła się spora kolejka wygodnych obywateli, lubiących grzać się słuchając dźwięków radia. Kolejka składała się z ponad 20 bolidów, ale do punku przeznaczonego dla osób niezmotoryzowanych, ustawiły się dwie osoby, więc zamiast 21 pozycji, zameldowaliśmy się jako 3 i 4 pacjenci. Nim pierwszy pojazd opuścił stanowisko, myśmy byli już po. Taka sytuacja.

Po testach i wyborze opcji na „już”, która faktycznie okazała się na „już” i doszła na „już” mogliśmy na spokojnie pocisnąć pendolino do stolicy i przekimać się w hotelu, gdyż nasz aeroplan planowo miał wystartować dopiero w poniedziałek około godziny 15. Łorsoł, Doha, Kilimanjaro. Taki był plan i nic całe szczęście go nie zakłóciło. We wtorek z rana wylądowaliśmy w Tanzanii i po wypełnieniu kilku dokumentów na lotnisku, zakupieniu wizy mogliśmy odebrać bagaże, które o dziwo nie zginęły. Wtedy rozpoczęliśmy urlop. W końcu, gdyż nasz ostatni wspólny długi urlop był nie pamiętam kiedy. Chyba w 2017 roku, kiedy byliśmy na Karaibach. Nie istotne. Szoł mast goł on i do przodu!

Kilimanjaro Airport – nasz cel

Na lotnisku przywitał nas Igor wraz z kierowcami naszych czterokołowych rumaków, od których uzależnieni byliśmy przez kolejne dni. Miały one wprowadzić nas w afrykański klimat. Po wymienieniu petrodolarów na tanzańskie szylingi udaliśmy się do hotelu na krótki relax a następnie na spacerek na wodospady. Było spoko. Fajna lekka, łatwa i przyjemna trasa idealnie rozprostowała powykręcane kulasy i spowodowała, że człowiek odżył. Co prawda liczyłem na więcej kilometrów i jakąś subtelną wspinaczkę czy jeżdżeniu na dupsku po błocie, ale i tak było spoko. Odpocząłem, odżyłem. Tego było mi trzeba.

Wieczór upłynął na integracji i degustacji Kilimanjaro. W końcu byliśmy na urlopie i mimo, że nierządnicy z wiejskiej chcieli nam go popsuć wymyślając kolejne idiotyczne obostrzenia, mieliśmy to w poważaniu. To był nasz czas, nasz urlop i nasza, chociaż tylko na chwilę, Afryka. Mama Afryka.

Widok z hotelowego okna – Kilimanjaro

Kolejnego dnia z samego rana ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Tarangire, po drodze odwiedzając cmentarz polskich uchodźców w Tengeru. Cmentarz położony jest na terenie dawnego obozu dla uchodźców polskich, którzy po ucieczce z terytorium ZSRR (z Syberii) trafili wraz z armią generała Władysława Andersa do Iranu, a następnie znaleźli tymczasowe schronienie w koloniach angielskich, między innymi w Tanzanii. Nie znałem wcześniej tej historii i nie słyszałem o tym miejscu, więc tym bardziej byłem zaciekawiony historią tego miejsca. Szkoda, że w szkole podstawowej na lekcjach historii zamiast uczyć się o takich miejscach, jak Tengeru i poznawać prawdziwą historię, śpiewaliśmy przy wtórze akordeonu „patriotyczne” pieśni, których tekst jeszcze krąży mi po głowie…Młoty w dłoń, kujmy broń! Miotnie stal czerwone iskry w dal…

Po chwili zadumy skręciliśmy na północ na popołudniowe safari w rezerwacie Tarangire, które miało być początkiem naszej wielkiej afrykańskiej przygody…

„Należy podróżować, by się czegoś nauczyć” – Mark Twain.

2021-12-27T17:50:32+01:0027/12/2021|Podróże|

Tytuł