runpassion.pl TEAM… on tour

500 minut biegania, 65 km w nogach, 6000 spalonych kalorii, 2715 m w górę…a to wszystko w śniegu, po lodzie, przy urywającym łeb wietrze i widoczności dochodzącej do kilkudziesięciu metrów. Tak było na kolejnym zgrupowaniu runpassion.pl TEAM i przyjaciele. Było zacnie. Było cudownie. Było GIT. Tak najkrócej i najlepiej można podsumować teamowy wyjazd do Szklarskiej Poręby, w którym wzięło udział 18 osób.

Temat zgrupowania zrodził się w ubiegłym roku podczas teamowego zakończenia sezonu, gdzie przy złocistym trunku dyskutowaliśmy o wyższości zabawy biegowej nad metodą interwałową. Padła data, padło miejsce, które pierwotnie miało być inne, więc trzeba było szykować plan wyjazdu i ustalić trasy treningów. Temat, jak zawsze idealnie ogarną Marcin, którego niestety tym razem obowiązki zatrzymały w domu i nie mógł razem z Anią nam towarzyszyć. Pocisnęliśmy więc tym razem bez naszego naczelnego ultrasa przygarniając do składu kilka nowych twarzy, w tym trzy piękne i jakże mocne niewiasty. Komplet „świeżaków” uzupełnili Marcin i Artur. Zebrało się więc doborowe towarzystwo i w 5 samochodów ruszyliśmy na południe.

Dzień pierwszy – Czechosłowacja

Podzieliliśmy się jak zawsze na dwie grupy. Grupę piękniejszą, bardziej zgrabną i powabną oraz grupę PROsiaków, do której przygarnęliśmy Zuzę oraz Martę, chociaż Marta sama się do nas przygarnęła i był to świetny wybór. Pokazała charakter i nie odstawiała nogi na ani sekundę. Marta specjalizuje się w biegach OCR, więc lubi ciężkie i solidne bieganie. Z takim nastawieniem ruszyliśmy w góry. Pogoda zapowiadała się… górska. U góry na grani solidnie dmuchało, ale całe szczęście w tym miejscu spędziliśmy bardzo mało czasu. Wystartowaliśmy z hotelu i po chwili byliśmy na szlaku. Kawałek GSSem do Rozdroża pod Kamieńczykiem i jazda zielonym szlakiem w górę, który następnie zmienił się w żółty i doprowadził nas do Schroniska pod Łabskim Szczytem.

Tam wbiliśmy się na zimowy niebieski szlak, chociaż mapa i track pokazywał inaczej. Nie umiałem tego narysować, więc GPS wywalał nas na zamkniętą drogę. Myśmy jednak mieli to w nosie i z nóżki na nóżę wdrapywaliśmy się do góry. Było pięknie i pięknie zaczynało dmuchać. Nic sobie z tego nie robiliśmy i ruszyliśmy na czeską stronę, w kierunku źródeł Łaby i Łabskiej Budy. Kiedyś leciałem tamtędy w lecie, ale w zimie nie zdarzyło mi się. Szlak był dość mocno przysypany, ale można było truchtać. Niestety do czasu, kiedy track nakazał skręcić w lewo… na czerwony i zielony szlak. Było to o tyle dziwne, że nie było, jak u nas, żadnych tyczek, żadnej drogi. Nie było nic. Była wielka biała śnieżna przestrzeń. Zapowiadało się więc bardzo ciekawie… Jedyne co mi grało to kierunek i forma terenu, jaką widziałem na tarczy zegarka. Mapa pokazywała rzeczkę, warstwicę i kierunek. To wystarczyło. Skręciliśmy w lewo i zaczęła się zabawa. Co kilka kroków ktoś z nas zapadał się po kolana czy po uda w śniegu. Każdy z nas. Kilka kroków i łup w śnieg. Gleba. Brnęliśmy a gremlin pokazywał pokonywanie kolejnych kilometrów w 19 i 20 minut. Taka to była prędkość światła. Było przezabawnie i prześmiesznie. Tego nam było trzeba. Solidnego łomotu ale połączonego z przednią zabawą. Po około 3 km takiego brodzenia w śniegu dotarliśmy do schronu, gdzie wjechałe pyszne grzane winko. Oj było błogo i wcale nie chciało nam się wracać, ale trzeba było. Czekał obiad a do domu mieliśmy jeszcze sporo kilometrów do pokonania, w tym trzeba było wbić się żółtym szlakiem na Śnieżne Kotły.

Tam to dopiero pizgało wiatrem i co gorsza z zachodu a nasze kroki kierowały się właśnie na zachód. Prosto czerwonym szlakiem omijając Szrenicę i dalej prosto w dół. Z górki na pazurki. Dobrze, że miałem na nogach inov8 z kolcami, które pozwalały mi trzymać się podłoża, jakbym miał klej w butach. Zbiegając trzeba było lawirować między turystami, których szczególnie dużo było w okolicy Kamieńczyka. W końcu, po dobrych 3 godzinach marszobiegu, dotarliśmy cali i zdrowi do hotelu. Strat w ludziach i sprzęcie nie zanotowaliśmy. Obie grupy dały radę i bawiły się cudownie. Wieczór zakończyliśmy w saunie oraz hotelowym Patio, gdzie ponawialiśmy nasze merytoryczne dyskusje na biegowe i nie tylko biegowe tematy.

Dzień drugi – Śnieżka

Nazwa części ciała, którą ktoś pięknie zamieścił na szybie ratraka, idealnie pokazała z jaką pogodą musieliśmy się zmierzyć drugiego dnia. Pogoda była dupowata, szczególnie w górnych partiach Karkonoszy. Prognozy pokazywały wiatr dochodzący w porywach do 80 kilometrów na godzinę, co sprawia, że odczuwalna temperatura spada poniżej 20 kresek. Człowiekiem majta we wszystkie strony a oblodzona nawierzchnia nie pomaga w utrzymaniu równowagi. Dlatego hasłem przewodnim wyjazdu były „raczki„, które ogarniały temat na śliskich częściach szlaków, szczególnie na podejściu i zejściu ze Śnieżki.

Podzieliliśmy się ponownie a dwie grupy i każda swoim tempem i swoją trasą planowała zdobyć Śnieżkę. Nasza grupa wbijała się dobrze znanym zielonym szlakiem, który nad kotłem Wielkiego Stawu zmieniał się w czerwony. Jak zielonym szlakiem jeszcze jakoś się szło, to u góry, po wyjściu z linii drzew, zaczęła się ratrakowa, czyli dupowata pogoda. Wiało, a raczej pizgało okrutnie. Widoczność była na poziomie 50, może 40 metrów, śniegu dobrze po kostki, ale właśnie na takie warunki czekaliśmy. Było cudownie. Zabawa na maxa zaczęła się pod Domem Śląskim, gdzie spotkaliśmy się z drugą grupą. Decyzję kto wchodzi na górę a kto spada do Karpacza, każdy podjął sam. Większość postanowiła wbic się do góry a co działo się na podejściu wołało o pomstę do nieba. Setki nieprzygotowanych do warunku turystów właziło i złaziło trzymając się kurczowo łańcuchów jeżdżąc dodatkowo na lodzie, jak na sankach. To była jakaś masakra i jakaś abstrakcja. Oczywiście były osoby, które miały na butach raczki, dobre ciuchy i widać było, że wiedzieli na co się piszą, ale sporo osób było kompletnie nieprzygotowanych.

Było naprawdę hardcorovo, ale cudownie. Nam tyłki uratował dobry sprzęt i jako takie zimowe doświadczenie. Zbiegliśmy w dół przez Kopę mijając kolejną porcje turystów, z których część paradowała w dżinsach czy kozakach, nie zdając sobie sprawy z czym przyjdzie im się zmierzyć, kiedy wyjdą zza linii kosodrzewiny. Szkoda było na to patrzeć, więc cisnęliśmy w dół czarnym. Prosto aż do samochodów.

Wszyscy oprócz Binczusia wrócili na czas. Tomek postanowił olać traka i beztrosko hasał sobie po czeskiej stronie zbiegając gdzieś na obrzeżach Karpacza. Na zbiegu Claudia zaliczyła spektakularną glebę a Grześ wpadł do strumienia. To z ciekawszych i bardziej ekstremalnych sytuacji. Reszta przebiegła. spokojnie. Oczywiście Binczuś się potem znalazł, ale musiała zostać wysłana po niego grupa poszukiwawcza, na czele której stanął Maciek. Tak minął kolejny dzień wyjazdu, który jak zawsze zakończył się na saunie i w …hotelowym Patio.

Dzień trzeci – Jakuszyce

Korki, korki i jeszcze raz korki i mega problem z parkowaniem. Tego nie przewidzieliśmy i grzecznie staliśmy w ogonku licząc na cud w postaci wolnego miejsca na którymś z jakuszyckich parkingów. W sumie nie ma co się dziwić. Było sobotnie przedpołudnie, więc wszyscy cisnęli pośmigać na biegówkach do Jakuszyc. Oczywista oczywistość i jak mogliśmy o tym nie pomyślec. Cóż…

Całe szczęście w końcu udało się zaparkować nasze bolidy i mogliśmy polecieć w las. Tym razem plan zakładał bieganie z naciskiem na bieganie. Nie maszerowanie po górach, ale normalne solidne bieganie.

Na początek do Orla, potem do Dzikiego Jaru, następnie kawałek drogą rowerową i żółtym szlakiem w górę aż do żółtego i w dół do zielonego przez Rozdroże pod Cichą Równią wprost do Jakuszyc. Było idealnie. Praktycznie całą drogę przebiegliśmy i na zbiegu rozkręciliśmy nogi, czego nam przez ostatnie dwa dni brakowało. Kiedy po takim śnieżnym zamulaniu noga poczuje coś twardszego wtedy rwie do przodu. Średnia na kilometr z całej 18 km trasy wyszła 5’22. Nadmienię, że biegliśmy cały czas po śniegu. Przewyższenie wyszło 230 m w górę, czyli skromnie, ale we wcześniejsze dwa dni machnęliśmy jakieś 2 km w pionie, więc swoje w nogach było.

Na trasach nie spotkaliśmy biegaczy. Trasy były opanowane przez biegaczy narciarskich, którzy mają tu pole do popisu oraz przez normalnych turystów, pieszo pokonujących izerske szlaki. O kulturze tych pierwszych można dyskutować. Większa większość akceptowała biegaczy, szczególnie że nie deptaliśmy śladów i biegliśmy w zwartej grupie, głównie gęsiego. Kilku narciarzy specjalnie z premedytacja trącało nas kijkami, nartami starając się momentami podciąć któregoś z nas. Cóż… głupich nie sieją. Sami się rodzą i kij im w oko.

Wszyscy pięknie ogarnęli trening. Grupa piękniejsza się zgubiła i torowała szlak na przełaj przez las brodząc po kolana w śniegu, ale wszyscy byli zadowoleni z dobrze wykonanej pracy. Było GIT. Wieczór spędziliśmy na kręgielni w …hotelowym Patio. Dzień, jak codzień.

Dzień czwarty – Wysoki Kamień

Ostatniego dnia zgrupowania swoje kroki obraliśmy tradycyjnie na Wysoki Kamień. Mając z tyłu głowy czerwony szlak i to, że może tam być niezłe lodowisko, postanowiliśmy zmienić kierunek naszego treningu i atakować właśnie tamtędy. Czerwonym w górę, by nie zbiegać po lodowisku. Odpaliliśmy wrotki i z nóżki na nóżkę zaczęliśmy ogarniać przewyższenia wbijając się metr po metrze na szczyt.

Było zacnie. Nie wiem czemu, ale lubię to podejście. Jest strome, momentami dość kamieniste, ale lubię je a najbardziej lubię moment kiedy wychodzi się zza granicy lasu i zaczyna wiać… Kilka schodków do góry i przy dobrej widoczności pojawia się piękna panorama Karkonoszy. Jest to nagrodą za mozolny wysiłek. Tak też było tym razem. U góry pizgało straszliwie, ale widoki rekompensowały wysiłek. Wbiliśmy się do góry, zrobiliśmy pamiątkowe foty i pobiegliśmy szlakiem do skrzyżowania z niebieskim, którym pomknęliśmy w dół aż do miasta. Wyszło niecałe 12 km w tym 500 m w górę. elegancko. Wszyscy wrócili cali i zdrowi, a grupa piękniejsza wróciła dodatkowo z oscypkami.

To był kolejny bardzo fajny i owocny wyjazd naszego TEAMu. Było solidne bieganie, integracja, Patio, kręgle, pączki i świetny klimat. Fajnie, że były z nami nowe osoby, dla których był to pierwszy biegowy wyjazd w góry i to od razu zimą. Dziękuję wszystkim za udział i do następnego… a tym czasem rozpoczęły się przygotowania do zimowego zdobycia Diablaka. Na lekko, bez tlenu, jak w ubiegłym roku.

Góry upajają. Człowiek uzależniony od nich jest nie do wyleczenia. Można pokonać alkoholizm, narkomanię, słabość do leków. Fascynacji górami nie można. – Edmund Hillary

2022-01-17T15:15:58+01:0017/01/2022|Motywacja, Podróże, Trening|

Tytuł