Klubowe Mistrzostwa Polski w BnO 

Klubowe Mistrzostwa Polski w BnO 

Pierwotnie na KMP chciałem pobiec tylko klasyk i sztafety, ale finalnie wystartowałem jeszcze w piątkowym sprincie, co nie było takim złym pomysłem. Trzy dni startów, trzy dni mapy i trzy dni ścigania. Klubowe Mistrzostwa Polski w Biegu na Orientację przeszły do historii. 

Na początku należy zaznaczyć, że na mapie biegam jedynie na zawodach, więc technicznie niestety nie posuwam się do przodu. Rok temu dużo więcej biegałem w lesie i znacznie pewniej czułem się z mapą i kompasem pokonując leśne odmęty. Powód tego jest prosty. 4 czerwca startuję w maratonie i wolę zrobić solidny uliczny trening, niż zamulać w lesie. Oczywiście jakościowo las robi robotę, bo realizowana tam naturalna siła biegowa oddaje również na ulicy, ale porządny ciągły na szosie akurat w tym przypadku bardziej zbliża mnie do maratońskiej mety, niż leśny cross. Ma to oczywiście swoje słabe punkty, bo nie mam tej pewności przy doborze wariantu podczas szukania punktu, co skutkuje popełnianymi błędami, ale muszę jeszcze chwilę poczekać. W czerwcu wszystko się zmieni i zacznę liczyć krzaki, będę wyciągał jeżynowe kolce z tyłka i taplał się po uszy w bagnie.  

Sprint… 

Irytują mnie pewne rzeczy w BnO, jak temat kwarantanny. To coś, co z jednej strony jest zasadne, ale z drugiej rozwala mnie na łopatki, bo jak można siedzieć na tyłku 3 godziny nie robiąc nic, marznąc i czekając na kilkunastominutowy bieg? Nie wiem, ale myślę, że można to było jakoś inaczej rozwiązać, tylko należałoby pogłówkować. Kwarantanna polega na tym, że o danej godzinie muszą zameldować się w niej wszyscy zawodnicy startujący w biegu. Tu w strefie kwarantanny, mieszczącej się niecałe 1,5 km od centrum zawodów, trzeba było znaleźć się do godziny 15:30. Nie później… przynajmniej w teorii. Minuta 0 ruszała o godzinie 17:00, więc w wyznaczonej strefie trzeba było znaleźć się dużo wcześniej. Jak ktoś miał minutę 60 to łatwo policzyć, że w strefie kwarantanny musiał czekać na start przez… no właśnie. Długo. Za długo. To nie jeden minus. Ze strefy mety można było wyjść dopiero o godzinie 18:30, więc jak ktoś startował o 17:10 przebiegł trasę w 15 minut, to do 18:30 musiał kwitnąć i czekać na ciuchy, które orgowie przywiozą mu ze startu a to średnio im wychodziło. Ja czekałem na swoje rzeczy prawie 90 minut i szczerze mówiąc dla mnie to jest mega słabe. Tu organizatorzy dali ciała na maxa i delikatnie mówiąc się skompromitowali. Rzadko jestem tak krytycznie nastawiony do organizatorów, bo wiem ile pracy wkładają, żeby zawody się udały, ale to im nie wyszło. Skutki tego odczuwam w moich zatokach, które są w stanie opłakanym i czekają na krojenie.  

Wracając jednak do sedna, czyli do biegania. Trasa M40 wynosiła 3,3 km, w tym w górę było 75 merów, a do odnalezienia było 14 punktów kontrolnych. Idealnie. Nie za długo, nie za krótko. W sam raz. Mój plan na ten bieg był prosty. Lecieć na 70-80%, czyli z dużym zapasem, zrobić jak najmniej błędów i co najważniejsze zrobić porządny trening. Tak też zrobiłem. Biegłem luźno, swobodnie, rytmowo z dużym zapasem. Technicznie było względnie. Zrobiłem jeden błąd, gdzie wbiegłem nie w te schody i wylądowałem komuś w ogródku próbując ewakuować się przez zamkniętą furtkę. Drugi to typowy wariantowy babol, kiedy ruszając prawidłowym wariantem, nie wiedzieć czemu cofnąłem się i poleciałem inaczej. Bez sensu. Reszta wyszła czysto i co najważniejsze, nie zostawiłem za dużo zdrowia. Powiem więcej, jakbym spiął tyłek to urwałbym na samym biegu minutę. Gdybając dalej, to jakbym nie zrobił tych baboli, urwałbym pewnie drugą, ale… nie urwałem, pobiegłem wolniej i zrobiłem błędy. Zająłem ostatecznie 12. Miejsce z czasem 17 minut i 19 sekund. Zwycięzca zanotował czas 14:45, czyli straciłem do zwycięzcy 2 minuty i 34 sekundy. Do trzeciego miejsca 2:27, czyli wszystko jest w zasięgu. Trzeba tylko poczekać na swój czas i na ten dzień. 

Trasa sprintu była bardzo mocno biegowa. Nie była techniczna i trudna. Wystarczyło zapiąć i trzymać. Można było naprawdę bardzo szybko biegać. Dlaczego miałem taktykę przebiegnięcia tego, jak najmniejszym kosztem sił? Liczyłem na solidne bieganie na klasyku oraz na sztafetach a w pamięci miałem fakt, że w poniedziałek zrobiłem 25 km rozbieganie, które jeszcze siedziało w nogach.  

Klasyk… 

Trasa szyta pode mnie. Tak stwierdziłem patrząc na parametry oraz na dobieg do startu, który wynosił niecałe 1,5 km. Dystans, który należało pokonać to 9,3 km w tym 250 m w górę, a do zaliczenia było 18 punktów kontrolnych. Pierwsza myśl, długie przebiegi, można się rozpędzić i spokojnie cisnąć obranym wariantem na lekko pagórkowatej trasie. Dodatkowo startowałem ostatni z kategorii, czyli goniłem i nie musiałem przed nikim uciekać Mogłem spokojnie skoncentrować się na biegu i robić swoje. Liczyłem na dobry bieg i chciałem powalczyć o medal.  

Ruszyłem mocno skoncentrowany i na jedynkę zrobiłem pierwszy błąd i to prawie na minutę. Słabo się to zaczęło, ale nie dałem się ponieść emocjom i spokojnie pobiegłem na dwójkę zaliczając taki sam czas przebiegu, jak zwycięzca. Dobry, spokojny i czysty wariant. Trójeczka idealnie. Płot, góreczka, obok wieży i w dół prosto na punkt. Najszybszy przebieg ze wszystkich a wcale się nie spieszyłem. Na kolejny, czyli czwarty, trochę przekombinowałem. Zamiast iść po warstwicy, wbiegłem do góry do drogi, którą pocisnąłem do zakrętu i od polanki zbiegłem na dół do punktu. Zrobiłem bezsensowne przewyższenie, ale wszedłem czysto. Na piątkę było co robić. Był to trochę dłuższy przebieg, ale mogę powiedzieć, że leciałem idealnie… do czasu. Pobiegłem pięknie po kresce i wypadłem przy jakimś domku przy drodze. Zbiło mnie to z tropu, bo nic takiego nie zauważyłem na przebiegu i odbiłem drogą w prawo by potem skręcić w lewo i znaleźć się na głównej drodze. Straciłem pewność siebie i zacząłem pływać. To był pierwszy poważny błąd tego dnia.

Na szóstkę obrałem zły wariant i wybiegłem nie na tej drodze, na któej planowałem. Musiałem odbić w prawo a samo wejście w punkt było tragiczne. Nie spojrzałem na opis i wbiegłem w dół niecki po czym musiałem wdrapywać się w górę do punktu. Siódemkę przebiegłem czysto i straciłem na tym przebiegu tylko 10 sekund do zwycięzcy. Na ósmy zanotowałem drugi czas, a na dziewiątkę trzeci. Tam pobiegłem za wolno i za czujnie. Mogłem lekko podkręcić tempo, ale bałem się, że popłynę w krzakach. Przebieg na dychę był praktycznie przez całą mapę. Trzeba było solidnie się zastanowić i cały czas mocno kontrolować mapę, żeby nie polecieć w maliny. Teraz analizując przebieg, widzę że mogłem wariantowo lekko go zmienić i pobiec nieco inaczej. Zaoszczędziłbym około 100-150 m i zrobił mniej przewyższeń. Na tym przebiegu straciłem do pierwszego 43 sekundy i zanotowałem trzeci międzyczas. Szło więc całkiem fajnie, może bez rewelacji ale i bez tragedii. Na dziesiątym punkcie jeszcze miałem medal.

Byłem trzeci, ale to co zrobiłem na jedenasty, woła o pomstę do nieba. Skopałem ten przebieg na dobre 6 i pół minuty! Przebieg banalny. Prosty. Nie wiem, co tam zrobiłem i gdzie byłem. Wystarczyło złapać lewą ręką granicę kultur, przebiec przez polankę i dobiec do wału ziemnego. Zero filozofii, ale ja musiałem być wszędzie i musiałem zwiedzić las. Ten punkt tak mnie wybił z rytmu, że na dwunastkę zrobiłem kolejnego byka. Stałem przy punkcie, który był w dołku skalnym i go nie widziałem… Półtorej minuty psu w budę.

Kolejne 4 punkty czysto. Spokojnie, ale czysto, szczególnie że nie było pewnych punktów ataku i trzeba było trzymać kierunek, żeby gdzieś nie popłynąć. Podbijając szesnastkę miałem w pamięci, że na trasie jest 18 punktów i cieszyłem się, że zaraz będzie meta, do czasu kiedy nie odwinąłem mapy i nie zobaczyłem jebitnego przebiegu na siedemnastkę. Zrobiło mi się autentycznie smutno, ale spiąłem się i pocisnąłem. Obiegłem zabudowania, wskoczyłem na drogę i robiłem swoje. Oczywiście do momentu, w którym coś mi odbiło i zamiast skręcić w górę w lewo, pobiegłem prosto. Byłem już solidnie sponiewierany i na zwalam to właśnie na ten stan ciała i umysłu. Trzy minutki w plecy. Osiemnasty złapałem bez sensu z drugiej strony i w końcu po zbyt długiej batalii dotarłem do mety. Bieg ukończyłem z czasem 1 godziny 24 minut i 28 sekund, tracąc do zwycięzcy 19 minut i 7 sekund. Do brązu zabrakło mi 6 minut i 19 sekund. Dałem ciała po całości. Wystarczyło nie spartolić dziesiątki i byłby krążek na szyki a tak pozostał duży niedosyt. 

Sztafety… 

Nie lubię startować pod presją mimo wielkiego doświadczenia, nie czuję się wtedy komfortowo, szczególnie mając z tyłu głowy że jestem odpowiedzialny za resztę sztafety. To wiąże się z tym, że jestem typem indywidualisty grającego w swoją grę i pewnie dlatego wybrałem taką konkurencję, jaką są biegi długie a nie gry zespołowe. Teraz było podobnie. Mimo luzu w nodze i pełnej koncentracji, czułem że jestem mocno zestresowany i ciężko mi z tym sobie poradzić. Starałem się przekuć to w drugą stronę i zmobilizować się do spokojnego i czujnego biegu wiedząc, że mam najszybsze nogi w ostatnich zmianach i właśnie w tym kierunku skłaniałem swoje myśli.

Na pierwszej zmianie tradycyjnie szedł Michał. Zaliczył spokojny, dobry i czysty bieg, jak na niego przystało. Bez szaleństwa i bez błędów. Na drugiej leciał Jachu. Profesor orientacji, który mimo zaokrąglonych kształtów potrafi jeszcze się spiąć i pokazać młodzieży, jak się biega. Typowy technik i mistrz precyzji. Tak zawsze go postrzegałem i tak go widzę. Na trzeciej zmianie biegłem ja. Maratończyk, bo najbardziej lubię to określenie, wracający do lasu po dwudziestu latach na maratońskim froncie. Człowiek chaos, któremu włącza się ta opcja, kiedy zaatakuje go zbyt wiele bodźców z zewnątrz prowadząc do całkowitej utraty koncentracji… Niestety ten typ tak ma i to jest to nad czym muszę pracować.

Michał zrobił swoje. Jachu jak zawsze wyprowadził nas na pozycję medalową, a ja zgodnie z tradycją wszystko spierdzieliłem, chociaż patrząc na starty z ubiegłego roku, to zajęliśmy finalnie najwyższe miejsce, więc jest to jakimś pozytywem. Co do samego biegu, to ruszyłem mega spokojnie. Koncentracja na 200%. Pierwsze 3 punkty łyknąłem czysto i bezbłędnie. Szło tak dobrze, że czwórkę zrąbałem jak junior a wszystko przez gościa w czerwonym dederonie, który pojawił się znikąd. Zamiast spokojnie robić swoje i delikatnie kontrolować rywala u mnie włączył się tryb chaos. Zacząłem latać po krzakach jak poparzony starajśc się uciec rywalowi i tak uciekłem, że przeszło mnie jeszcze dwóch rywali, czego skutkiem był spadek na piątą pozycję. Tak najkrócej można skomentować mój występ na tych sztafetach. Kropka. Mapy nie mam, została na zawodach i dobrze, bo wstydem jest patrzeć jaki banalny błąd zrobiłem… Mam za to kilka fajnych zdjęć.

Reasumując nie odkryję nic nowego, ale stwierdzę porsty fakt. Wygrywa ten, kto popełni najmniej błędów, a meta dobitnie to weryfikuje.

Porażka dołuje, doświadczenie wzmacnia – Kamila Kampa

2022-05-06T08:11:29+02:0005/05/2022|Starty|

Tytuł