Spitsbergen Maraton…

Zwycięzcy to ci, którym weszło w krew robienie rzeczy, przy których przegrani czują dyskomfort – Ed Foreman

Ten start nie miał prawa się udać i wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazywały. Maraton nie chciał mnie puścić i był przeciwny mojej decyzji, że chcę z nim skończyć. Wyciągnął swoje najcięższe działa i subtelnie oraz metodycznie, krok po kroku podcinał mi skrzydła. Nie wiedział jednak, że trafił na wariata, dla którego im ciężej tym lepiej. Na człowieka, który kocha przeciwności losu i nigdy się nie poddaje, nawet a może tym bardziej, jak wiatr wieje prosto w twarz a droga wiedzie cały czas pod górę. Maraton mnie ukształtował i zahartował, więc ostatnia batalia zapowiadała się bardzo ciekawie.  

To początek końca…

Wiele osób pyta się mnie, dlaczego to koniec z królewskim dystansem? Powód jest prosty. Nie mam zdrowia i nie mam czasu do rywalizacji na tym dystansie, a bieganie dla zabawy, czy na zaliczenie, po 2:40 czy 2:50 mnie nie kręci. Za bardzo szanuję ten dystans i zbyt wielką mam dla niego pokorę, by traktować go zabawowo. To nie w moim stylu. Mój pierwszy trener, prof. Wojciech Ratkowski, który poprowadził mnie w debiucie, zawsze powtarzał, że maratonu nie biega się treningowo. Wiedział, co mówił, bo jego PB wynosiło 2:12:49.

W tym roku stuknęło mi 20 lat na maratońskim froncie. Mam w nogach 35 przebiegniętych maratonów. Startowałem na każdym kontynencie i na biegunie północnym. 7 razy ukończyłem maraton rozgrywany poza kołem podbiegunowym. Było co robić. Patrząc na to statystycznie, uważam że też nie ma wstydu. Średnia z 5 najszybszych biegów to 2:33:27. Z 10: 2:35:11, z 15: 2:38:30, z 20: 2:42:20, czyli nie było miękkiej gry, podobnie nie było jej na sobotnim starcie, z którego jestem zadowolony , gdyż był on taki, jaki mogłem sobie wymarzyć. Było tam wszystko, co być powinno i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że były to najbardziej hardcorove warunki z jakimi przyszło mi się zmierzyć, ale o tym później.  

Problemy? Nie znam…

Problemy? Ich było sporo a zaczęły się dokładnie rok temu, jak skręciłem nogę w lewym stawie skokowym zbiegając ze Szrenicy zielonym szlakiem w dół. Tak ją skręciłem, że do dziś mam ograniczoną ruchomość w stawie i żeby się jej pozbyć musiałbym iść pod nóż. Innej opcji nie ma. Ta kontuzja wyłączyła mnie na ponad 4 miesiące z treningu biegowego. Kolejne miesiące stały pod znakiem długiej i siermiężnej rehabilitacji i do biegania jako takiego wróciłem dopiero późną jesienią. Ograniczona ruchomość wpływała i nadal wpływa na biomechanikę ruchu, co odbija się na drugiej stronie, czyli tam, gdzie mam mojego ukochanego prawego Achillesa. To ścięgno z długą historią, która sięga 1991 roku. Wtedy prawie je urwałem skacząc ze schodów na obozie sportowym. Od tego czasu co jakiś czas coś się w nim psuje i trwa to do dzisiaj…  Cóż, ten typ tak ma.

Od lutego bieżącego roku, do maja dużo się w nim działo i niestety trzeba było je trzy razy obstrzykiwać lekami, gdyż innej opcji nie było. Sport to zdrowie. Achilles to jedna sprawa, druga to przewlekłe zapalenie zatok i diagnoza lekarza – pod nóż. Przejście z zimy w wiosnę powoduje, że stan zapalny się pogłębiał i skutecznie uniemożliwiał mi oddychanie. To wszystko powodowało, że nie mogłem trenować do maratonu i musiałem kombinować, żeby przebiec ten dystans i nie paść po drodze. Biegałem po 50-60 km w tygodniu, nie robiąc ani jednej trzydziestki. Opierałem wszystko na akcentach robionych na prędkościach wyższych niż zakładana startowa w maratonie. Poszedłem w jakość, ale za tym szło wielkie ryzyko, które podjąłem decydując się na start w tym biegu. Morfologia zrobiona na trzy tygodnie przed startem powiedziała jasno, żebym dał sobie spokój z treningiem. Białe parametry wołały o pomstę do nieba, a w ścięgnie cały czas był stan zapalny. Nic dodać, nic ująć. Jak widać, wszystko szło pod górę i lepiej byłoby sobie odpuścić, niż pruć się próbując coś tam potrenować i z tego wystartować na dystansie 42 km i 195 m. Maraton to nie rurki z kremem. On nie wybacza błędów oraz rumakowania a szczególnie improwizacji. Co jednak miałem zrobić, jeżeli słowo porażka w moim słowniku nie istnieje? To nie w moim stylu a im trudniej, tym dla mnie… lepiej.

Jego Królewska Mość Spitsbergen Marathon Trzeci

Z taką świadomością stanęliśmy naprzeciw siebie w ostatniej walce. Jego Królewska Mość Spitsbergen Maraton Trzeci po jednej stronie, a po drugiej ja z góry skazany na pożarcie, gdyż wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazywały, że tym razem nie mam szans. Miałem jednak w zanadrzu swoją tajemną broń. Głowę, w której znajdował się bagaż 34 maratońskich startów z wgranym programem – im trudniej, im ciężej, im gorzej i im więcej problemów po drodze, tym lepiej. Nie jestem z tych, którzy poddają zawody na pierwszych kilometrach, bo coś tam nie gra i szukają podświadomie usprawiedliwień, że górka, że wieje, że świeci słoneczko. Nie. Jeżeli jest cel i zadanie do wykonania, to zawsze podchodzę do niego zero jedynkowo i z takim podejściem wystartowałem w sobotę.

Dawać mi ten maraton… powtarzałem sobie od tygodnia, podniecając się przeglądając najnowsze prognozy pogody…

W dniu sądu wiatr wiał ze średnią prędkością 60 km/h a w porywach znacznie przekraczał 70 km/h. Padał, a momentami lał deszcz. Temperatura na termometrze wynosiła 5 C, czyli odczuwalna była poniżej 0 C. Takie warunki przygotował dla mnie maraton i za to bardzo mu dziękuję, bo o takich marzyłem. Brakowało tylko śniegu i lodu. Sama trasa też nie należała do łatwych, gdyż suma przewyższeń wynosiła 664 m., czyli płasko nie było. Określę to jednym słowem. Cudownie. Zapowiadała się więc piękna i długa batalia, której nie mogłem się doczekać.  

O godzinie 10:00 ruszyliśmy… 

Na czoło wysunęło się od razu dwóch biegaczy, których po kilometrze dogoniłem. Było szybko, ale nie zerkałem na zegarek. Nie mam tego w zwyczaju, żeby co chwilę wybijać się z rytmu i kontrolować międzyczasy. Skleiłem grupę i lecieliśmy razem. Wiedziałem, że jest za szybko i nie jestem przygotowany na takie tempo, ale przecież nie puszczę chłopaków. Po chwili doszedł do nas jeszcze jeden zawodnik i ruszył mocno do przodu. Biegliśmy we czwórkę. Na 5 km spojrzałem po raz pierwszy na zegarek, który pokazał 19:58. Biegliśmy więc teoretycznie na 2:48, a żeby było śmiesznie, to w nogach mieliśmy już kilka wymagających podbiegów. Lecieliśmy dalej i skręciliśmy w Adventdalen gdzie zaczął się Armagedon pogodowy. Wiało tak, że urywało łby. Tempo nadawaliśmy we trójkę. Zawodnik z białej koszulce, który po kilku km nam odszedł, gość w okularach i ja. Z tyłu chował się starszy Słoweniec, który nie dawał żadnej zmiany. Nie było to fajne i mocno mnie wkurzało. Wiedziałem już, że między naszą trójką będzie toczyć się walka o trzecie miejsce. Po drodze pozbyłem się rękawiczek i okularów. Było mi ciepło i z perspektywy czasu żałuję, że nie pobiegłem tylko w kamizelce. Fakt, że zmókłbym okrutnie, ale kurtka trochę przeszkadzała, bo robiła za żagiel. 

Na 15 km zameldowaliśmy się po godzinie i jakiś 50 sekundach i to był drugi raz, kiedy spojrzałem na zegarek. Cisnęliśmy więc po jakieś 4’03-04/km. Oczywiście z wiatrem było przyjemniej niż pod wiatr. Po nawrocie przed lotniskiem zaczął się ponad 3 km podbieg. Armagedon z Adventdalen okazał się być miłym rześkim zefirkiem, w porównaniu z tym, co tam się działo. Miejscami prawie maszerowaliśmy, a wiatr miotał nami we wszystkich kierunkach. Do tego nogi ślizgały się w błocie. Jak teraz zerkam na międzyczasy, to kilometry wychodziły powyżej 5’/km, najwolniejszy pokonałem w 5’50. Czegoś takiego nigdy nie doświadczyłem podczas zawodów. Wiatr stawiał w miejscu, deszcz lał, było zimno, ale było epicko. To były iście północne warunki i byłem bardzo zadowolony, że właśnie w takiej pogodzie mogłem rywalizować. Nie było miękkiej gry. Nie było odstawiania nogi. Była walka z dystansem, zmęczeniem, pogodą i rywalami. Było to, po co tu przyjechałem. Kolejny raz na zegarek spojrzałem w momencie, kiedy wbiegaliśmy na drugie okrążenie. W tym samym momencie wystartowali biegacze z dystansu półmaratonu, czyli połówkę przebiegliśmy w niecałe 90 minut. Czułem się, jakby mnie ktoś wyjął z pralki i przepuścił przez wyżymaczkę a do końca zostało jeszcze 21 km. Lecieliśmy dalej we trójkę. Zmieniałem się co jakiś czas z gościem w okularach a Słoweniec siedział z tyłu. Wiedziałem, że to maratoński wyga i czai się jak czajnik. Rozumiem, że to była taktyka, stracić jak najmniej energii i zostawić siły na końcówkę, ale jak idziemy we trójkę i dwóch chłopa pracuje a trzeci się kitra za plecami to już jest słabe.

Przelecieliśmy przez adwentową dolinę skuleni jak psy i rozpoczęła się decydująca faza biegu. Przed nami była długa prosta do podbiegu przed lotniskiem z wiatrem w plecy. Tam udało mi się rozerwać chłopaków i zgubić biegacza w okularach. Po drodze piątkę łyknęliśmy w 20:15. Słoweniec trzymał się i puścił dopiero na kilometr przed podnóżem podbiegu. Domyślałem się, że zbiera siły na końcowy atak, gdyż wyczuł, że na górkach słabłem. Przed 39 km zaatakował i niestety straciłem trzecie miejsce. Słoweniec przeszedł mnie, a ja nie miałem siły go utrzymać. Mięśniowo byłem skasowany. Próbowałem się przytrzymać, ale nie szło. Nie będę zwalał na wiatr, że czułem się jak żagiel, czy na fakt, że gość nie dawał zmian. Był lepszy, zastosował swoją taktykę i wygrał. Ja próbowałem ile mogłem i jak mogłem, ale to nie wystarczyło. Był lepszy, zachował więcej sił i wykazał się lepszą taktyką ode mnie. Ostatecznie linię mety minąłem jako czwarty zawodnik open i trzeci w kategorii wiekowej. Uzyskałem czas 3:05:30, co uważam za bardzo dobry wynik i z czystym sumieniem mogę stanąć przed lustrem i spojrzeć sobie w oczy mówiąc „dałem z siebie 110%”, bo tak było.  

To były 3 godziny ciągłej walki, bez odstawiania nogi i bez odpuszczania na ani sekundę. To było to coś, na co czekałem i z czego jestem dumny i szczęśliwy. To był cudowny maraton, taki o którym się marzy i taki na na którego się czeka latami. To było solidne wpierdziel i piękne sponiewieranie. Życzę każdemu, żeby chociaż raz w życiu, podczas swojej kariery miał taki bieg, jaki ja miałem w sobotę. Taki, po którym można stwierdzić, że to było właśnie to coś. 100% biegu poza strefą komfortu i przyjemnym cieplutkim kurwidołkiem. To była typowa walka a nie macanie się w tańcu. Jego królewska mość Spitsbergen Maraton Trzeci solidnie mnie sponiewierał, dał srogi łomot, obił żebra, wątrobę i chciał zakończyć podbródkowym, ale się nie dałem. Na koniec uścisnęliśmy sobie dłonie, okazaliśmy wzajemny szacunek i podziękowaliśmy sobie za wieloletnią walkę.

Dziękuję. To był piękny czas. 20 lat na maratońskim froncie dużo mnie nauczyło i sprawiło, że na wiele rzeczy patrzę inaczej. To była fantastyczna przygoda.

Mój trening do maratonu…

Poniżej 14 tygodni treningu, który realizowałem do Spitsbergen Marathon 2022. Pocieszające jest to, że z tak małego biegania nabiegałem w takich warunkach i na takiej trasie 3:05:30. Gdybając żeby nie pogoda, to trójka pękłaby spokojnie, a na optymalnej trasie pociągnąłbym nie wolniej niż po 4’10/km, czyli wychodzi, że teoretycznie byłem przygotowany na 2:55…

14. Tydzień 28.02-06.03 – 51km 

1. BC1 + płotki (ćwiczenia motoryki, siły biegowej i techniki biegu)

2. START BnO 30’  (BnO = start w zawodach w Biegu na Orientację, intensywność II/III zakres)

3. BC1 

4. BC1 20km 

13. Tydzień 7-13.03 – 66 km 

1. BC1 + płotki 

2. WT 4x1km [3’58, 3’51, 3’47, 3’40] 

3. BC1 

4. START BnO 30’, START BnO 27’ 

5. START BnO 65’ 

12. Tydzień 14-20.03 – 40 km 

1. BC1 + płotki 

2. BC1 po crossie + SBz 

3. WT 5x2km [8’14, 8’05, 8’03, 8’10, 8’04] 

11. Tydzień 22-27.03 – 60 km 

1. BC1 + płotki 

2. WT 11x400m [od 1’27 do 1’16] 

3. BC1 

4. START BnO 52’ 

5. START BnO 32’ 

10. Tydzień 28.03-03.04 – 62km 

1. BC1 + SBz + ppg 

2. WB2BC 8km [31’55] 

3. BC1 

4. START Poznań Półmaraton [1:24:22] 

9. Tydzień 5-10.04 – 65km 

1. BC1 + płotki 

2. 20km w tym BZ 16 km 1km/1km [1:24:44] 

3. BC1 

4. BC1 28km 

8. Tydzień 12-17.04 – 62 km 

1. BC1 + płotki  

2. BZ 20km w tym 3x5km [20’42, 20’01, 18’54] 

3. BC1 

4. WB2/3 4x3km [11’38, 11’27, 11’15, 10’56] 

7. Tydzień 18-24.04 – 67 km 

1. BC1 25km 

2. BC1 

3. START BnO 17:20 

4. START BnO 1:24:29 

5. START BnO 31:44 

6. Tydzień 25.04-01.05 – 59km 

1. WB2BC 12km [46:59] 

2. BC1 

3. BZ 26km w tym 3x6km [24:52, 24:14, 23:43] 

5. Tydzień 2-8.05 – 25 km 

1. MTB 73’ 

2. Cross II 14km 

3. BC1  

4. Tydzień 9-15.05 – 70 km 

1. BC1 + płotki 

2. BZ 24km w tym 2x10km [41:40, 39:39] 

3. BC1 

4. START BnO 47:15 

5. START 10km 39:08 [20:04+19:04] 

3. Tydzień 16-22.05 – 53 km 

1. BC1 25km 

2. MTB 61’ 

3. BC1 

4. START BnO 1:25:27 

5. START BnO 26:44 

2. Tydzień 23-29.05  – 47 km 

1. Cross I/II + płotki 

2. BC1 20km 

3. START 10km Ultra Way [Trail] 47:12 

1. Tydzień 30.05-04.06 – 69 km

1. BZ 9km I/II+ płotki 

2. BC1 

3. Rozruch 

4. START SPITSBERGEN MARATHON 3:05:30 

Bieguny leżą tam, gdzie je sobie sami wyznaczymy – Marek Kamiński

2022-06-20T08:30:41+02:0010/06/2022|Polecane, Starty|

Tytuł