Ny-Ålesund

Benjamin Franklin powiedział kiedyś bardzo mądre słowa „kto może mieć cierpliwość, może mieć co zechce” i właśnie ta cecha, która mocno mnie charakteryzuje czyli cierpliwość, doprowadziła mnie do Ny Alesund. Niby nic wielkiego, bo wystarczy położyć ileś monet na stół, wykupić wycieczkę i popłynąć, ale… dla mnie to było coś ważniejszego, coś bardziej mistycznego niż zwykły rejs łodzią. To było przekroczenie kolejnej arktycznej granicy i spełnienie kolejnego północnego marzenia na mojej drodze życia. Bardziej nakręcałem się na ten rejs niż na start w maratonie, więc coś w tym musiało być. Pierwotnie miałem popłynąć tam w 2020 roku, ale pandemia C19 pokrzyżowała szyki, tak samo, jak w mojej podróży na Hornsund. Co się odwlecze, to nie uciecze i na Hornsund i tak popłynę, polecę czy pojadę. Jestem cierpliwy…

…a dlaczego jest tam tak fajnie, wystarczy obejrzeć film, który ktos kiedyś wrzucił na YT.

Ny-Ålesund to osada na Spitsbergenie, czyli największej wyspie archipelagu Svalbard, znajdującą się około 1200 km od bieguna północnego. Jej współrzędne GPS to 78°55′N 11°56′E, czyli zacnie. Jest to najdalej na świecie wysunięta na północ funkcjonująca jednostka osadnicza, w której zamieszkują naukowcy badający różne dziwne rzeczy. W 1925 roku, właśnie z tego miejsca Roald Amundsen podjął próbę dotarcia na biegun północny samolotem. Generalnie właśnie z tego miejsca startowało wiele ekspedycji obierających swój kierunek na biegun północny.

Ny-Ålesund jest obszarem wyciszonym radiowo, w którym aktywność promieniowania elektromagnetycznego powinna być utrzymywana na jak najniższym poziomie. W Ny-Ålesund znajdują się instrumenty naukowe, które wykorzystują ciszę radiową. Korzystanie z urządzeń bezprzewodowych w paśmie częstotliwości 2-32 GHz (które obejmuje zarówno Wi-Fi, jak i Bluetooth) jest ogólnie zabronione w samej osadzie oraz na obszarze w promieniu 20 km od Ny-Ålesund. Wszyscy odwiedzający, w tym naukowcy, proszeni są o wyłączenie Wi-Fi i Bluetooth na wszystkich urządzeniach, takich jak telefony komórkowe, laptopy, Kindle, aparaty fotograficzne, cyfrowe zegarki na rękę itp. przed przybyciem do Ny-Ålesund. Taki sprzęt może być używany tylko z włączonym trybem lotu i to jest najlepsze i najpiękniesze określenie tego miejsca. OFF LINE do kwadratu. Żanych komórek, żadnego wifi, BT. Cisza, spokój i… przyroda.

Wycieczka organizowana była przez Hurtigruten Svalbard, a rejs odbywał się łodzią hybrydową Kvitbjørn. Był to pierwszy w tym sezonie rejs do Ny Alesund, co dodawało wyjątkowego smaczku. Pocisnęliśmy z samego rana. Płynęło się bardzo przyjemnie. Nie czuć było kołysania i podróż przebiegała bardzo przyjemnie. Słoneczko cudownie oświetlało lodowce i fjordy, które co chwilę mijaliśmy i można było napawać się zacnymi widokami. Po drodze spotkaliśmy wieloryba, dziesiątki, jak nie setki maskonurów i innych ptaków. Po niecałych 5 godzinach rejsu kapitan nakazał przełączenie telefonów i innych mobilnych urządzeń w tryb samolotowy i po chwili zacumowaliśmy w niewielkim porcie. W końcu byłem tu, gdzie chciałem. W miejscu, o którym czytałem planując pierwszą podróż na Svalbard i w końcu mogłem postawić tutaj swoją nogę. Byłem szczęśliwy i rejestrowałem w głowie każdy widok i każdą część tego miejsca.

Po wyjściu na ląd przeszliśmy się przez miasto. Podziwialiśmy pięne widoki i zabudowania, których kolory kontrastowały z śnieżną bielą połaci śniegu i szarością skał, które wznosiły się dookoła. Rześkie arktyczne powietrze świdrowało nos i rozszerzało płuca. Było zacnie i błogo. Minęliśmy pomnik Amundsena, starą kolejkę używaną do przewozu węgla z kopalni, budynek poczty i okazałe lwy przy budynku chińskiej placówki naukowej. Z lwami wiąże się śmieszna historia, gdyż każdy z nich zrobiony jest z kamienia i tym samym waży bardzo dużo kilogramów. Teren w osadziew w okresie lata polarnego jest grząski i podmokły, więc nie muszę dodawać co się stało z lwami, jak zostały ustawione przed budynkiem…

Na koniec spaceru nie obyło się bez odwiedzenia lokalnego sklepu z pamiątkami, czyli z tradycyjnym szopingiem, po którym wjechały liofki, czyli liofilizowane żarełko zwane papką. Mi to smakuje, nie narzekam a będąc na Svalbardzie, często się tym zajadałem. Osoby będące tu po raz pierwszy robią wielkie oczy i jest to dla nich coś nowego. Taki obiad jak się go dobrze zamiesza i zaleje odpowiednią ilością wody, jest całkiem smaczny, ale iadomo – kwestia gustu.

Droga powrotna zapowiadała się bardzo ciekawie. Raz, że mieliśmy zatrzymac się przy Poolepynten, żeby odwiedzic kolonię morsów, a dwa, że prognozy pogody pokazywały mały armagedon nadciągający z południa na północ. Tak, nadciągało zło i chyba mało kto był świadomy tego, co to zło oznaczało, szczególnie w miejscu, kiedy trasa wiodła częścią Morza Grenlandzkiego i łódź z zachodu nie była zasłonięta przez żadną wyspę. Zacnie bujało już na dojeździe do morsów, a jak kapitan wyłączył silnik, żeby nie straszyć zwierzaków i móc porobić fotki, to wyczynem było utrzymanie pozycji stojącej na pokładzie. Podkreślę tylko, że łódź miała niecałe 15 metrów długości. No właśnie. W każdym razie morsy sfotografowaliśmy i obraliśmy kierunek Longyearbyen. Jak minęliśmy Ziemię Księcia Karola, zaczęła się zabawa a raczej rodeo. Łódź skakała jak szalona. Wycieraczki chodziły na maxa a załoga rozdawała foliowe woreczki, dla osób zmagających się z chorobą morską. Ja o dziwo trzymałem się dzielnie i nawet przez sekundę nie zrobiło mi się niedobrze. Powiem więcej, podobało mi się a było naprawdę hard, szczególnie że fale przekraczały 2 metry wysokości. Była jazda na maxa, jazda bez trzymanki. Na pełnej… petardzie.

Jeśli naszym przeznaczeniem byłoby być w jednym miejscu, mielibyśmy korzenie zamiast stóp – Rachel Wolchin

2022-08-02T10:17:10+02:0003/08/2022|Podróże, Różne|

Tytuł