Październik, listopad, grudzień… 

Zleciało to strasznie szybko. Nudy nie było i dużo się działo. Bywało różnie i poprzecznie, i podłużnie i nie zawsze, jak to tradycyjnie w życiu bywa, po myśli, ale cóż. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Zapraszam do krótkiego przeglądu jesiennych poczynań.  

Wraz z pójściem Olafa do żłobka, musiałem a raczej musieliśmy przeredagować nasze życie i ustalić pewien harmonogram i plan działania. Jako że jestem urodzonym planistą, nie mylić z pianistą, cieszyłem się, że wszystko sobie ładnie poukładam i będzie cacy. Na papierze wyglądało to super, ale… kto ma dzieci w żłobku, wie jak jest. CHAOS! Chaos i jedna wielka improwizacja.  

Dzieci faflunią, kaszlą, smarczą, plują i robią różne dziwne rzeczy, które w ostatecznej ostateczności wiążą się z przymusową absencją w żłobku i pójściem starych, a raczej starego a) na pracę zdalną, b) na L4. Mama z racji wykonywanego zawodu może wziąć tylko opcję „b”, więc musiałem zmierzyć się z nową rzeczywistością. Olaf zaczął powoli przynosić do domu różne wirusy i choróbska. Całe szczęście, że reagował a nie tylko katarem i kaszlem w przeciwieństwie do mnie. 

Ja bazując na swoim doświadczeniu, czytaj – taki stary, a taki GŁUPI – mając tendencję do samo destrukcji zamiast się leczyć razem z młodym trenowałem i startowałem. Była Szklarska Poręba i Ultra Kotlina, była Pomerania, Long i Harpagan, a wszystko to w przeciągu miesiąca. Cztery starty, łącznie 443 minuty intensywnego wysiłku, do tego będąc nieprzygotowanym, zafaflunionym spowodowało, że ostro mnie poskładało. Infekcja goniła infekcję, a wskaźniki zdrowia z żółtego przeszły w czerwony kolor. Organizm powiedział sprawdzam, po czym rzucił wszystkie karty na stół i dał nie żółtą, ale od razu czerwoną kartkę. Zrobiłem to na własne życzenie będąc w pełni świadomym, tego co robię. W październiku przebiegłem więc 129 km w tym 78 na zawodach. Nie próbujcie tego w domu, nie polecam.  

Na osłodę były miejsca na podium, gloria, chwała, medale, puchary i nagrody. Ech…  

Po piździerniku przyszedł listopad i zaczęły się kolejne przymusowe przerwy. Nie szło nic. Nic a nic i postanowiłem odpuścić i odpocząć, żeby jakoś wejść w trening w grudniu. Organizm dalej nie współpracował i świecił się na czerwono. Olaf smarkał, stary też, więc byliśmy solidarni. W listopadzie wystartowaliśmy razem nawet w Biegu Malucha organizowanym w ramach Biegu Niepodległości w Gdyni. Tego startu młody na pewno nie zapamięta dobrze, bo raz, że lekko był zafafluniony, to jeszcze nie kumał o co chodzi i bał się hałasu, głośnej muzyki, tłumu ludzi, a że finalnie był głodny, to dał to odczuć płaczem. Mam nadzieję, że nie będzie miał tego za złe swoim rodzicom. Podsumowując, w listopadzie przebiegłem całe 37,23 km. Zacnie. Aha, zapomniałem z atrakcji złapałem bostonkę, która również dość solidnie dała mi w kość, a że nie wiedziałem co mam i co mi jest to lekko to zignorowałem, chociaż nie powinienem. Nie życzę nikomu tego, bo jest to dość wkurzająca choroba. 

I nastał grudzień… 

Plan był ambitny. Postanowiłem, że coś tam pobiegam, może że wyjdę kilka razy na trening i będę działał wedle pewnego schematu. Planowałem raz w tygodniu realizować siłę biegową w postaci podbiegów lub skipów połączonych z płotkami. Wrócić do crossów, które zawsze mnie solidnie budowały oraz do dłuższych rozbiegań około 20 km po okolicznych górkach. Jak widać akcentem miała być siła biegowa, poprzez którą planowałem zbudować podwaliny pod ZUKa, na którego zostałem wylosowany oraz do dalszej części sezonu. Żeby nie było tak łatwo, to pozamieniałem kolejność jednostek, co kiedyś fajnie zatrybiło. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Oczywiście gremlin dalej świecił się na czerwono, chociaż momentami widać było kolor żółty, a pod koniec miesiąca pojawił się długo wyczekiwany zielony i to na wszystkich polach. Mam tu na myśli takie parametry, jak: sen, czas odpoczynku, status zmienności tętna, krótkoterminowe obciążenie, historia snu i historia poziomu stresu. Mało, kiedy przykładałem do tego uwagę, ale ostatnio zacząłem bardziej patrzeć w kierunku regeneracji. Szczególnie zaczął mnie interesować wskaźnik zmienności tętna i coraz mocniej zagłębiam się w ten aspekt, bo jest on bardzo ważny, a niestety mało kto zwraca na niego uwagę. W każdym razie coś drgnęło. Powoli, ospale, ale drgnęło. W trening wplotłem również więcej ćwiczeń mobilizacyjnych, siłowych i rozciągających. To zadziałało. Ostatecznie w grudniu przebiegłem 207 kilometrów, czyli całkiem sympatycznie jak na wesołe życie biegowego emeryta.

Nowy rok grzebie stare marzenia, nadzieje i aspiracje, a powołuje do życia nowe. Vikas Swarup, Siedem prób 

2023-12-31T17:46:57+01:0031/12/2023|Starty, Trening|

Tytuł