Treningowo, trochę startowo…

Po ZUKu odpoczywałem. W sumie tylko dlatego, że mój tygodniowy kalendarz zajęć pękał w szwach i nie miałem jak i kiedy polatać, ale znalazłem na to pewien patent. Korzystam z dni w których mogę biegać i jak to śpiewał Artur Gadowski z IRA „naciskam gaz i znikam stąd, jestem wolny”. Zapraszam do krótkiego przeglądu lutowo marcowych beztroskich poczynań.

Tytułem wstępu, tak się chyba pisze albo i nie, nadmienię że muszę się ogarnąć z blogiem przed wyjazdem na Svalbard, żeby wyjść jakoś na prostą. Wracając jednak do sedna sprawy, to w telegraficznym skrócie napiszę co biegałem i gdzie startowałem. Może to kogoś zainteresuje, może nie, ale jeżeli stary dziad, bez treningu może pobiec takie akcenty, to coś znaczy…

Poznań miasto biegowych doznań

Z ZUKa wróciłem w niedzielę wieczorem. Poniedziałek od rana do późna przesiedziałem w fabryce, kończąc dzień Galą Gdyńskiego Sportu. We wtorek po południu obraliśmy służbowo kurs na miasto doznań, czyli Poznań, gdzie odbywała się konferencja organizatorów imprez biegowych. Przyjechało sporo znajomych twarzy, było miło, klimatycznie i bardzo ciekawie.

Jednym z punków programu były zawody biegowe dookoła Malty. Jako, że byłem po Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim, lekko styrany szalonym łykendem, oczywiście z deficytem snu, to postanowiłem tylko przebiec. Bez fisiowania, ciśnienia. Ruszyliśmy małą bandą. Do przodu wyskoczyło dwóch chartów a ja za nimi. To znaczy, w bezpiecznej odległości. Nie na plecach. Po chwili dołączył do mnie Andrzej Krzyścin, którego dokonań biegowych nie trzeba wymieniać. Młodzież pewnie nie zna, ale 29:08 na dychę, 1:02:53 w półmaratonie czy 2:11:42 w maratonie powinno robić wrażenie, szczególnie że było to w latach 90-tych, w erze butów bez karbonu i innych udziwnień. Andrzej, podobnie jak ja, swoje lata świetności ma za sobą, ale jak trzeba potrafi depnąć. Biegliśmy więc razem i wspominaliśmy stare dobre czasy. Solidne polskie ekipy biegowe i ze smutkiem to, co teraz się dzieje w naszym „wyścigowym” świecie biegowym. Biegło się super. Z kilometra na kilometr przyspieszaliśmy i rozmawiać skończyliśmy dopiero na 400 czy 500 m przed metą, kiedy tempo na finiszu zaczęło piąć się od 3’40 do 2’45/km. Pętlę pokonaliśmy ze średnią prędkością 4’04/km, co uważam za sukces.

Czarna droga zapłonęła

Kolejny trening zrobiłem dopiero w sobotę i były to tysiączki w nowych karbonach. Prosto od Sklepu Biegacza w Gdańsku przyjechały do mnie piękne wyścigowe Adidasy adizero adios PRO3. Oczywiście nie czuję się na pro, raczej na pro-siaka, ale grzechem było nie założyć ich na czarnym suchutkim asfalcie. Udałem się więc na Czarną Drogę i zaprogramowałem głowę na 8x1km na 3’ przerwach.

Planowałem pobiec poniżej 4’/km, ale jak zawsze stawiałem na samopoczucie a nie na stoper. Skończyłem z męczeniem głowy cyferkami i teraz biegam jak mi się podoba, jak się czuję i to, na co mam ochotę. Bez żadnych parametrów i tak było tym razem. Ruszyła maszyna po szynach. Pierwsze wrażenie – co ja mam na nogach?! Buty niosły okrutnie i czułem mega moc na każdym odbiciu. Pierwszy zrobiłem w 3’44 i czułem się super. Dodam tylko, że ten, podobnie jak kolejny kilometr był cały pod górkę. Odpocząłem 3’ i pocisnąłem dalej. Jak wyszło? Bardzo szybko. 3’39, 33, 32, 32, 32… Żarło straszliwie. Tak żarło, że postanowiłem dwa ostatnie odcinki lekko podkręcić i użyć całą moc butów, które niosły mnie do przodu. Siódmy kilometr pokonałem w 3’24, a ósmy w 3’18… a mogłem szybciej. Czułem się git. Mocno podbudował mnie ten trening i wprawił w lekkie zakłopotanie. Jeżeli bez treningu wkręcam się na takie prędkości, to co by było, jakbym trochę potrenował? W niedzielę potruchtałem z mapą i kompasem zbierając punkty kontrolne po klubowym treningu. Głowa odpoczęła. W kolejnym tygodniu zrobiłem na stadionie 6x500m po 1’44, 39, 41, 41, 40 i 39 na 300m przerwie, a w sobotę wystartowałem w Grand prix Gdyni w biegach górskich na Pustkach Cisowskich.

Startowy łykend

Sobota, dzień kota, zaczęła się na Pustkach, gdzie wystartowałem na 5,5 km i poszło mi bardzo dobrze. Byłem zadowolony z tego startu, gdyż wszystkie górki podbiegłem, pościgałem się z chłopakami i czułem się naprawdę świetnie. Średnie tętno wyszło 187, maksymalne 197, czyli nie było miękkiej gry. Jak poprawię podbiegi, zrobię kilka szybszych crossów i ciągłych na ulicy to wyniki ruszą, tylko pytanie brzmi – czy mi się chce? Chyba trochę tak, ale tylko trochę.

W niedzielę wybrałem się na start w trzecim etapie Wyspa O-Cup, czyli na zawody w biegu na orientację. Pierwotnie mieliśmy jechać wszyscy, ale Olaf kończył faflunić, Iwona smarkała, więc wybrałem się samotnie. Do lasu szedłem jako pierwszy i prawie spóźniłem się na start. Byłem rozkojarzony i totalnie zgubiłem koncentrację. Pod kątem fizycznym, czułem się bardzo mocny. Nawigacyjnie było gorzej. Może nie zrobiłem wielkich błędów, tylko kilka wahnięć, ale dałem ciała na wariantach. Biegałem zbyt asekuracyjnie i za mało ciąłem. Mimo tego, czułem że wszystko idzie w dobrym kierunku i jak kilka razy pobiegam z mapą to w końcu zacznie oddawać. Z ciekawostek muszę dodać, że prawie zaliczyłem czołówkę z łosiem, znaczy się z klępą. Nie, żebym wjechał w nią autem, ale nie dużo brakowało, żebyśmy padli sobie w namiętne objęcia. Biegłem z nosem w mapie i mijałem lewą stroną górkę. Spojrzałem przed siebie, żeby zobaczyć jak lecieć dalej i złapać kolejny charakterystyczny fragment na przebiegu i kątem oka zobaczyłem stojącego na górce łosia. Łoś zobaczył mnie, ale miał mnie w nosie, jak to mają łosie. Stał, a raczej stała, bo to była ona, na górce i patrzyła się na mnie, a ja na nią. Popatrzeliśmy sobie głęboko w oczy i ja ruszyłem dalej, a ona stała dalej i obserwowała kto biega po jej rewirze. Bieg ukończyłem po środku stawki, ale średnia 5’42/km utwierdziła mnie, że pod nogą coś jest i jestem w dobrym miejscu. Średnie tętno wyszło 176, a maksymalne 188. Tym samym zaliczyłem dwa mocne biegi w jeden weekend. Wyszło git.

fot. Okiem Inżyniera

LIVELOX – PRZEBIEGI


W kolejnym tygodniu w planach miałem odpoczynek od akcentów z wyjątkiem niedzieli, bo na ten dzień zaplanowany miałem start w ostatnim biegu z cyklu City Trail w Gdańsku. W sobotę pobiegałem z mapą po bagnach, które strasznie wylały uniemożliwiając pokonywanie trasy wcześniej obranym wariantem, ale czułem się coraz pewniej i całą trasę przebiegłem prawie czysto.

Przed niedzielnym ściganiem, gdzie w planie była poprawa czasu ze stycznia, czułem się mocny i pewny. Na rozgrzewce zrobiłem spokojne 4 km zakończone kilkoma rytmami i ustawiłem się w wesołej gromadce na starcie. Ruszyłem mocno i odważnie. Nie słyszałem anielskiego orszaku, jak dwa miesiące wcześniej. Było elegancko. Może bez szału, ale tragedii też nie było. Wbiegłem na górkę, puściłem nogi w dół, ogarnąłem kolejny podbieg i doleciałem do mety z niedowierzaniem spoglądając na zegar. W styczniu pokazywał on 22:52, teraz 20:47. W dwa miesiące poprawiłem się o 2 minuty i 5 sekund. Wtedy umierałem, teraz nie było tak źle. Fakt, że w styczniu miałem w nogach sobotnie ściganie się w Ultra Way, a teraz sobotę spędziłem z mapą i kompasem, ale zawsze 2 minuty urwane cieszą.

fot. AK_SKA PHOTO

Na kolejny weekend zaplanowany miałem start w Mistrzostwach województwa pomorskiego w klasycznym biegu na orientacje, ale o tym będzie w nowym poście.

Miej cierpliwość do siebie. Samorozwój jest delikatny; to święta ziemia. Nie ma większej inwestycji – Stephen Covey

2024-03-27T09:02:15+01:0027/03/2024|Starty, Testy|