To był maj… Podsumowanie startów

Maj okazał się całkiem solidnym miesiącem. Wyrobiłem szybciej normę kilometrów które sobie założyłem i wystartowałem cztery razy w zawodach. W jednym z nich zwyciężyłem w generalce, dwa razy byłem drugi w kategorii wiekowej, a raz byłem czwarty, chociaż powinienem być wyżej, ale o tym będzie w tekście. Reasumując – to był naprawdę dobry miesiąc. 

Biegowe boje rozpocząłem 3 maja w Sztumie, ale o tym już pisałem. Walczyłem z upałem przez 38 minut kręcąc na 95% HR finalnie osiągając tętno maksymalne 201. Jak na starego, 44 letniego weterana to chyba całkiem nieźle. Udział w tym biegu opisałem we wcześniejszym poście, do przeczytania którego zapraszam.  

Szybka piątka w Gdyni 

18 maja wziąłem udział w starcie na 5 km rozgrywanym w ramach PKO Gdynia Półmaratonu. Nie miałem zielonego pojęcia na jaki czas jestem przygotowany i na co mnie stać. Planowałem pójść odważnie od początku do końca, nie patrząc na jakiekolwiek parametry. Tak samo jak w Sztumie.  

Trasa wiodła ze Skweru Kościuszki na ulicę Świętojańską, skąd skręcało się w Aleję Marszałka Józefa Piłsudskiego, następnie na Bulwar Nadmorski i dalej na Skwer Kościuszki, gdzie była meta. Równe 5 km i to z atestem.  

Pogoda o 20:30, bo na tą godzinę zaplanowany był start, była całkiem spoko. Może na półmaraton było ciut za ciepło, ale na piątkę było znośnie. Termometr pokazał + 17C, nie wiało, a słońce chowało się już za horyzont. Można było biegać.  

Na rozgrzewkę ruszyliśmy naszym Dzikim Stadkiem. Potuptaliśmy kilka km, dograliśmy się i ustawiliśmy na liniach startu. Część z nas biegła połówkę, część piątkę. Ruszyłem mocno. Wiedziałem, że jest szybko, ale tak miało być. W nogach czułem leśne treningi, gdzie nie odpuszczałem na podbiegach i zbiegach, ale właśnie taki był zamysł. Jak najmniej świeżości. Do wysokości Urzędu Miasta Gdyni biegło się wyjątkowo dobrze. Ponad kilometrowy podbieg wszedł cudownie, chociaż czułem zmęczenie.

Nie zerkałem na zegarek i atakowałem dalej. Po biegu na Stravie zobaczyłem, że podbieg zrobiłem w 3’35. Mocno. Razem ze mną cisnął Paweł, który w okolicy 2 km (3’36) wyszedł przede mnie. Dało mi to impuls, więc po chwili to ja nadawałem tempo. Biegliśmy razem do około 3 km (3’30), ale Pawła lekko przytkało więc starałem się kleić uciekająca mi grupę. Na Bulwarze miałem już ciepło i czułem, że 4 km przebiegłem najwolniej (3’41). Ciężko było coś wykrzesać, ale doping kibiców i znajomych pomógł puścić szybciej nogi. Ostatni km wyszedł w 3’35, a cały dystans pokonałem w 18 minut i 2 sekundy. Średnie tętno jakie pokazał pulsometr wyszło 187, a maksymalne 197 uderzeń na minutę. Było git.  

Piątkę z naszego runpassion.pl TEAM’u biegli jeszcze Paweł (18:36) i Rafał (21:04), a połówkę: Tadek (1:54:59), Radek (1:19:07), Zuza (1:28:14), dwa Krzyśki (1:39:44, 1:38:01), Tomek (1:29:22), Gosia (1:38:07), Mieczysław (1:50:50), Jarek (1:36:12), Paweł (1:28:12), Robert (1:33:54).

Leśny cyrk. Gdzie jest piątka? 

Kolejnego dnia po nocnym gdyńskim ściganiu wystartowałem w lesie z mapą i kompasem w Pucharze Kaszub w BnO na dystansie klasycznym. Parametry trasy idealne, bo 7,2 km i 10 punktów, czyli około 50 minut biegania i byłoby tyle, gdyby…  

Zawody rozgrywane były w lesie, gdzie w październiku 2023 biegałem Mistrzostwa Polski w Longu i byłem 4. To był czas kiedy mocno siadłem zdrowotnie i cudem ukończyłem tamten bieg. Cieszyłem się na bieganie w tamtym terenie, bo las był fajny, techniczny i urozmaicony. Nie było nudy.  

Po solidnej rozgrzewce ruszyłem. Przebieg był od razu długi i całkiem wymagający. Trzeba było wejść w mapę i skupić się na wszystkich mijanych elementach. Musiałem to zrobić pewnie, spokojnie bez podpalania się. Koncentracja na 200% i tak było. No prawie, bo skopałem samo wejście na punkt. Myślę, że na pierwszy punkt zrobiłem około 30 sekund błędu, co nie jest złym wynikiem. Najważniejsze, że wszedłem w mapę.  Dwójkę pobiegłem czysto. Tak, jak planowałem. Wariantowo ok, błędów nie popełniłem, ale czułem zmęczenie sobotnimi zawodami, szczególnie na drodze i na podbiegach, gdzie trzeba było depnąć. Trójeczkę zaliczyłem idealnie i miałem na nią najszybszy międzyczas. Skopałem jednak punkt numer cztery i to sam nie wiem dlaczego. Szedłem dobrze. Rzeczka, ogrodzenie i potem jakby mała dekoncentracja. Rzuciło mnie na lewo, ale mijając bagno powinienem się skumać i odbić w prawo, a ja uparcie dalej biegłem w lewo. Kosztowało mnie to niestety minutkę. Teraz musiałem skasować w głowie ten punkt i spokojnie, pewnie, czysto pobiec na następny nie dając upustu emocjom. Jako, że przebieg na piątkę był długi, było gdzie się zakręcić. Skoncentrowałem się i robiłem swoje. Krok po kroku, pewnie i do przodu. Przed samym punktem, który był w dołku, minąłem Perego, który biegł na kolejny punkt. Coś mi krzyknął, ale nie zrozumiałem i atakowałem punkt zgodnie z planem. Korzeń, bagienko, górka, dołek i cyk. Zgodnie z opisami na opiśniku punkt miał mieć numer 38 i znajdować się w dołku. Jakie było moje zdziwienie kiedy ujrzałem numer 43. Zbaraniałem. Zbiegłem w dół do cieku wodnego, obiegłem górkę, cofnąłem się do drogi i zaatakowałem go w sumie 3 razy. Za każdym razem wszystko grało oprócz kodu. Ostatecznie podbiłem go i na solidnym wkurzeniu pobiegłem dalej. Wtopiłem tam prawie 4 minuty! Szóstkę podbiłem czysto, chociaż zrzuciło mnie z przecinki, siódemka ok, ósemka na mega irytacji czysto. Pocisnąłem mocno drogą, chciałem się trochę rozpędzić i odpocząć od mapy. Na tym przebiegu zanotowałem drugi międzyczas tracąc tylko 8 sekund do najszybszego. Dziewiątka czysto, ale na dziesiąty poszedłem za bardzo w lewo i posiałem prawie pół minuty. Na mecie zameldowałem się po 56 minutach i 13 sekundach zajmując 4 miejsce.  

LIVELOX – PRZEBIEGI 

Do rzeczy. Organizator niestety popełnił wielbłąda. Coś pomerdał z plikami i inne opisy były na mapie, a inne na opisach dostarczonych do boksu. Na międzyczasach też jest błąd bo na mapie punktów było 10, a na międzyczasach 11. Niestety wyniki nie zostały skorygowane, a sprawa zamieciona pod dywan, a szkoda, bo wyniki były przez to wypaczone. Przez błąd organizatora straciłem dokładnie 4 minuty i 7 sekund, więc teoretycznie miałbym czas 52:06. Tym samym zająłbym 2 miejsce. Szkoda.

Co powinienem zrobić i nie piszę tego, żeby siebie tłumaczyć, ale… Wpadam na punkt i jestem w 100% pewny, że to on, kasuję lecę dalej. Opcja A – oczywista. Opcja B: szukam znacznika, ale w tym przypadku znacznik pewnie pokrywałby się z kodem na mapie. Opcja C: sprawdzam kody na mapie i olewam te z opiśnika. Oczywiście taka sytuacja jaka zaistniała, nie powinna mieć miejsca i jakby tak było na imprezie rangi mistrzowskiej, zawodnicy mieliby anulowany przebieg na ten punkt.

Generalnie mam to w poważaniu. Ważniejszy był dla mnie fakt mocnego, szybkiego i w miarę pewnego biegania niż miejsce. Na zmęczonej nodze dochodzę już chłopaków i mogę spokojnie z nimi rywalizować, a umówmy się. Nie trenuję. Biegam… i tak to tylko zostawię.  

To był naprawdę dobry start! 

Botaniczna Piątka na piątkę 

Ten start był bardzo ciekawy z jednego względu. Mianowicie dzień wcześniej byłem na ślubie u mojego przyjaciela Binczusia, z którym uprawiamy urabura od wielu lat, a każde urabura wiadomo jak się kończy. Tym razem byłem grzeczny i nie zjadłem za dużo, chociaż kotleciki, ciasta i innego rodzaju pyszne pyszności w znacznym stopniu obciążyły mój żołądek. Cóż. Spali się. Z Mikoszewa wyjechaliśmy późnym wieczorem ze względu na Olafa, który był już dość padnięty po całodziennych przebojach i obżeraniu się kotletami, które wcinał jak królik trawę.  

Samego biegu nie obawiałem się. Trasę znałem. Wiedziałem że składa się z dwóch pętli po około 2,3km i na każdej z nich znajduje się długi podbieg i zbieg. Żeby było trudniej to mają one kształt serpentyn, co wiąże się z ciągłą zmianą prędkości.  

Po odebraniu numeru startowego i tradycyjnej rozgrzewce ustawiłem się grzeczne na starcie. Zlustrowałem rywali, pogadałem z Zuzą i w dobrym humorze czekałem na wystrzał. Z chłopaków stojących na kresce nie znałem prawie nikogo i nie wiem czemu, ale byłem pewny że wejdę spokojnie w trójkę open, a może uda się zwyciężyć. Planowałem pobiec taktycznie. Otworzyć spokojnie do pierwszego podbiegu i potem ogień w górę i dzida w dół. Chciałem sprawdzić, jak działają nogi, jak będę czuł się cisnąć w górę i śmigając w dół. To miał być sprawdzian.  

Ruszyłem jak planowałem, ale od początku prowadziłem bieg, mimo że się nie spieszyłem. Obok mnie biegła Zuza i w pewnym momencie spytała się mnie, czy się nie nudzę… Widząc jaka jest sytuacja i czując, że nie ma chętnych do prowadzenie szarpnąłem i zostałem sam. Dobiegając do serpentyn podkręciłem obroty jeszcze mocniej i stopniowo zacząłem zwiększać przewagę. Na zbiegu dałem jeszcze mocniej. Po pierwszym kole miałem na zegarze czas 9:58 i wielki luz w nodze. Mijając Iwonę i krzyczącego „Tata!” Olafa rzuciłem pytanie, czy daleko jest drugi, bo staram się nie oglądać się za siebie. Usłyszałem, że daleko, więc jeszcze mocniej depnąłem, żeby mieć bezpieczną przewagę przed podbiegiem. Faktycznie. Drugi zawodnik był bardzo daleko i mogłem lekko zwolnić. 

Na metę wbiegłem jako pierwszy z czasem 20:25. Drugi zawodnik był 55 sekund po mnie, a trzecia open była Zuza i tak się zakończył ten bieg. 

Tak wyglądał przekrój moich majowych startów. Z biegu na bieg czułem się coraz lepiej, chociaż po sztumskiej dyszce, gdzie dodatkowo złapałem jakąś infekcję, do pełni zdrowia wracałem prawie dwa tygodnie, więc wcale tak różowo nie było. Przede mną czerwiec i teoretycznie 6 startów, w tym Ultra Babia, gdzie do pokonania będzie jedyne 20,5 km i ponad 1700 m w górę. Będzie wpiedziel.

Taktyczna cierpliwość to klucz do sukcesu – Mark Owen, Niełatwy dzień 

2024-06-01T07:43:12+02:0001/06/2024|Motywacja, Starty, Trening|

Tytuł