To były dobre akcenty

Bieg Westerplatte ponownie wpisał się w mój kalendarz startów. W ubiegłym roku biegłem tam zadaniowo. W tym było podobnie. Była misja do wykonania i została zrealizowana pomyślnie, a kiedy się wypełniły dni wystartowałem w wejherowskim parkrunie. Te dwa biegi były ostatnimi w drodze do ultrakotlińskiej sztafety, docelowego startu w drugiej połowie sezonu. 

Czułem, że w nogach siedziały lipcowo sierpniowe starty z mapą i kompasem oraz żwawe czwartkowe 10 km w II zakresie intensywności, które zrobiłem po 4’06 biegnąc jedynie na wyczucie. To był bardzo ciekawy trening, gdyż chciałem sprawdzić, czy potrafię jeszcze wczuć się w intensywność tak, żeby zrobić tlenowy trening w intensywności maratonu. Może to brzmi trochę skomplikowanie, ale jak ktoś wie o co chodzi, to wie. Zamysłem było uzyskanie na mecie zakwaszenia poniżej 2,5 mmol/l kierując się oddechem i tętnem. Nie miałem pojęcia na jakim HR wyjdzie takie zakwaszenie, tym bardziej na jakiej prędkości. Ostatecznie dyszkę na Czarnej Drodze, czyli w dość pofalowanym terenie w temperaturze +26C pokonałem w 41’02 kwasząc się na 2,3 mmol/l. Idealnie. Średnie tętno wyszło 171. Złoto! Idąc dalej, jakbym pobiegł po tyle maraton, wyszłoby 2:53. Maraton w czerwcu pobiegłem w 2:59, ale wg GAP powinno być 2:54. Proste? Tak. Jak dłubanie w nosie. Mamę oszukasz, trenera oszukasz, ale mety i fizjologii nie oszukasz. Legginsów też nie. Maratonu również. 

A lato było piękne tego roku…

Wracając jednak do Biegu Westerplatte, który miał miejsce 3 dni później to plan na niego banalnie prosty. Mocno, ale z zapasem. Bez wariowania na HR do 180 z ewentualnym depnięciem na końcu. Patrząc z perspektywy tygodnia 2 x 10km akcentu. Raz w tlenie, raz w pracy mieszanej. Dobre łubudu, ale tak miało być. 

fot. Dawid Linkowski

Pogoda w niedzielę nie była iście biegowa. Było ciepło i trochę dmuchało, ale nie czaiłem się na wynik, czy na szybki bieg, lecz na wypełnienie zadania. Po teamowej rozgrzewce ustawiłem się grzecznie na starcie i ruszyłem obserwując wskazania pulsometru. Początek za Zuzą, która wyrwała jak szalona. Szkoda, że nie nauczy się spokojnie zaczynać, bo mogłaby biegać dużo szybciej, a tak musi cierpieć i pokutować. Cóż, na zawodach każdy jest sam i samemu podejmuje decyzje. Chwilę pobiegłem z Zuzą, minąłem kilka kałuż i złapałem swój rytm. 

Starałem się trzymać w okolicy 176-178 i nie zbliżać się do 180. Biegło się całkiem spoko. Czułem oczywiście zmęczone nogi, ale źle nie było. Pierwsza piątka, którą doskonale znałem, minęła szybko. Kliknąłem międzyczas i wyszło 18’43. Optymalnie, chociaż nie to było najważniejsze. Czekałem na sławny tunel pod Martwą Wisłą, którego wszyscy się obawiali. Wjechałem do niego jak do siebie. Szedłem jak przecinak i podobało mi się. Nie wywarł na mnie wrażenia nawet podbieg na jego końcu, chociaż skłamałbym, jakbym powiedział, że mnie nie zwolnił. Czułem, że tempo lekko siada, ale trzymałem intensywność. Zaskoczyły mnie jednak kolejne wzniesienia znajdujące się na trasie. Nie spodziewałem się takiego profilu, ale robiłem swoje. Innej opcji nie było. Metodycznie krok po kroku.  

W oddali widziałem stadion, gdzie zlokalizowana była meta i postanowiłem, że puszczę mocniej nogi na zbiegu zaliczając dłuższy finisz. Całe szczęście, że biegła ze mną koleżanka – Kamila, która doganiając mnie postanowiła uciec. Nie udało się jej. Przycisnąłem mocniej ostatnie 200 m i z czasem 38:34 zameldowałem się na mecie. Średnie tętno z całego biegu wyniosło 178, a maksymalne 187. Idealnie i zgodnie z założeniami. Nie ujechałem się. To był dobry trening.  

Nikt nigdy nie utonął we własnym pocie – Lou Holtz 

13 lat minęło

Ostatnim akcentem przed UltraKotliną był parkrun w Wejherowie, który wpadł dość przypadkowo. Planowałem pobiec coś żwawszego, ale nie chciało mi się jechać na Czarną Drogę, ani katować dalej nóg na crossie. Postanowiłem więc, że wystartuję na 5 km. 

fot. parkrun Wejherowo

Bieg rozpoczynał się o 9 rano, a ja wstałem chwilę przed 8. Ogarnąłem szybko kuwetę i ruszyłem do Wejherowa. Było rześko i przyjemnie, ale nie czułem się wspaniale. Nie lubię i nie potrafię startować chwilę po przebudzeniu i szczególnie na czczo. Potrzebuję czasu żeby zaskoczyć i wejść w tryb pracy. Tu go nie było. Dojechałem na miejsce, zrobiłem rozgrzewkę i ustawiłem się grzecznie na starcie.  

Trasy nie znałem. Mniej więcej orientowałem się jak leci, ale to raczej było mniej niż więcej. Liczyłem, że złapię czyjeś plecy i nie będę musiał prowadzić tym bardziej, że byłem solidnie zamulony crossami i siłą. Czułem, że brakuje mi prędkości, ale między innymi właśnie po to wybrałem ten bieg.  

Ruszyliśmy. Żwawo, mocno, we trójkę, by za chwilę biec we dwójkę. Ja i młodszy kolega, który dziarsko dotrzymywał kroku i nie zamierzał odpuszczać. Podobało mi się to. Było aktywnie. Kiedy wybiegliśmy z części głównej parku dobiegliśmy do rozwidlenia. Można było pobiec w prawo albo prosto. Pełni zwątpienia popatrzeliśmy na siebie i wybraliśmy prawą ścieżkę, która okazała się być błędną. Tym samym nadłożyliśmy niecałe 400 m. 

fot. parkrun Wejherowo

Pozytywem tego był fakt, że mieliśmy dużą przewagę nad kolejnym zawodnikiem, który również pobiegł za nami. Cisnęliśmy dalej. Trasa była zakręcona jak domek ślimaka. Raz zakręcało się w prawo, raz w lewo. Było trochę z górki i trochę pod górkę. Nie było nudy. Pierwsze okrążenie minęło sprawnie, a kompan nie odstawiał nogi. Wiedziałem, że się czai i będzie chciał zaatakować. Pytanie było tylko kiedy. Stawiałem, że nie jest zbyt doświadczonym biegaczem i będzie chciał docisnąć z około ostatnich 500-600 metrów, jak zobaczy metę. Tak też było. Ruszył mocniej na łuku, kiedy do mety było mniej niż 500 m. Był pewny siebie i to go chyba zgubiło.

fot. parkrun Wejherowo

Puściłem go lekko do przodu, cały czas kontrolując dystans. Wiedziałem, że mam potężną końcówkę i potrafię wygenerować bardzo dużą moc. Tego zawsze byłem pewien i to było moją bronią. Wiele biegów wygrywałem na finiszu i tak było tym razem. Na niecałe 200 metrów przed metą zaatakowałem. Według zegarka z prędkości około 3’50/km wkręciłem się na 2’47 i z 3 sekundową przewagą zwyciężyłem. Był to mój drugi parkrun w życiu i druga wygrana. Pierwszy raz startowałem w 3 listopada 2012 roku w Gdyni, czyli wróciłem na parkrunowe trasy po 13 latach przerwy.  

Na mecie pogratulowałem i podziękowałem młodszemu o 19 lat koledze za walkę i dobry bieg.  

Wiek nie jest barierą. To ograniczenie, o którym myślisz – Jackie Joyner-Kersee 

2025-10-20T19:51:51+02:0020/10/2025|Starty, Trening|