Po wylądowaniu na Blue Ice Runway, lodowym pasie startowym, który robił ogromne wrażenie, sesji foto wpakowano nas to terenowych samochodów i zawieziono do obozu, gdzie mieliśmy być ulokowani do piątku… Tak przynajmniej brzmiał oficjalny plan, chociaż wolałbym użyć słowa „teoretyczny” bo w praktyce wiadomo tyle, że nic nie wiadomo… i to jest takie fajne, chociaż patrząc w naszych kategoriach, raczej nie … Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Są osoby, które lubią mieć wszystko podane na tacy i ułożony harmonogram od a do z a są takie, które wolą mały spontan i kochają czas, kiedy dzieje się coś niespodziewanego, czasami ekstremalnego, coś co powoduje mrowienie na plecach, podbijającego puls z 60 do 160 w ciągu kilku sekund. Ja chyba jestem z tych drugich. Z tych bardziej wykręconych, chociaż na FB, na profilu Kingrunner niedawno zostałem „spoliczkowany” przez jakiegoś Mariana, określeniem „psychiczny”. Co ciekawe człowiek nie znał mnie w ogóle a cała sprawa tyczyła się mojego nowego tatuażu, który z resztą, jak pozostałe został wylicytowany na aukcji charytatywnej… To tak na marginesie.
Dwa zdania w temacie samego lotu. Lecieliśmy wielkim rosyjskim Iljuszynem na kazachskich blachach i po raz pierwszy w mojej skromnej historii lotów samolotem, przed uruchomieniem silników, obsługa rozdała nam zatyczki do uszu. To tytułem wstępu. Sam lot trwał 4 i pół godziny i niczym nas nie zaskoczył oprócz klaustrofobicznego wnętrza samolotów, gdzie obok dzwigów, suwnic, setki przewodów znajdowały się dwa tylko okna. Na 30 minut przed przyziemieniem kapitan wyłączył, podkreślam slowo – wyłączył – ogrzewanie i zaczęła się zabawa. Ubieranie, nacieranie, przygotowywanie… Ten akapit generalnie powinienem wrzucić wcześniej, z przodu, ale jako że Antarktyda jest na południu i jakby nie patrzeć chodzi się tam do góry nogami, stąd takie wtrącenie właśnie w tym miejscu. Teraz trochę zdjęć, które może w kilku procentach oddają okoliczne widoki…
Blue Ice Runway 79°46′40″S 83°19′15″W
Niebieski lodowy pas startowy, to pas „lotnisko” hmmm… znajdujące się na lodowcu, dzięki któremu zawdzięcza swoją nazwę Współrzędne GPS 79 ° 46’40 „S 83 ° 19’15” W czyli dość daleko na południe. Pas otoczony jest Górami Elsworha, których najwyższym szczytem jest Mt. Vinson (4982 mnpm) i usytuowany jest na wysokości 750 metrów nad poziomem morza. Jest tam zimno, ślisko i mocno wieje, ale jest cudownie. Wielka niebieska tafla lodu robi olbrzymie wrażenie. Na lotnisku a raczej na lądowisku – bo tak to trzeba określić, znajdują się dwa kontenery, gdzie można ochronić się przed wiatrem, kilka urządzeń meteo i to wszystko… Można jechać dalej.
Union Glacier Camp (79°46′05″S 83°15′42″W)
źródło: gdzieś wyguglałem, jak ktoś wie gdzie, proszę o info, podlinkuję
„Proszę zapiąć pasy, bo będzie bujało” – tak przywitał nas kierowca terenowej terenówki, która była tak wysoko zawieszona, że trzeba było wpinać się do niej po schodkach. Ruszyliśmy i faktycznie, jechało się jak na rodeo ale było super. Po 7 km dojechaliśmy do obozu, gdzie przywitała nas dziewczynka malinka, niepozorna, niska przewodniczka, która jak się później okazało zrobiła trawers Grenlandii z południa na północ, zimowy trawers Spitsbergenu i pocisnęła tam i z powrotem na biegun południowy. Taka niepozorna…
Przywitała nas bardzo serdecznie po czym oprowadziła po obozie i poinstruowała jak trzeba sikać, jak robić kupę, jak myć zęby czy brać prysznic lub suszyć skarpetki. Niby pozornie łatwe i proste czynności, ale na Antarktydzie wcale tak nie jest. Należy pamiętać, że tam nie ma wody a wszystkie nieczystości są wywożone na kontynent, do Chile. Nie można na przykład mieszać siku z kupą, wszystko trzeba robić osobno. Żeby użyć prysznica, który funkcjonował tylko w określone dni o określonych godzinach, należało poczekać aż ratrak nawiezie hałdę śniegu, następnie ktoś z obsługi załaduje to wszystko do specjalnego kontenera, poczekać aż to wszystko się stopi i można było iść się wykąpać. Teoretycznie bo praktycznie z kranu leciała gorąca woda, więc… brało się wiadro, lało się „wrzątek” sypało się do wiadra śniegu, żeby otrzymać optymalną temperaturę, wchodziło z tym wszystkim do kabiny, wkładało wąż do wiadra, odpalało pompę i miało się całe trzy minuty ciepłego prysznica…
Następnie zapoznaliśmy się z kuchnią, świetlicą, suszarnią i mogliśmy ruszyć do namiotów. Razem z Tomkiem zostaliśmy przydzieleni do jednego namiotu „Shackleton„, w którym jak się potem okazało mieliśmy spędzić cały tydzień…
Namioty były dwuosobowe. W środku były dwa łóżka, dwa śpiwory, dwie poduszki, dwie miski i cztery ręczniki. Była również podłoga, czyli można powiedzieć, że był komfortowy komfort, na wypasie. Temperatura w nocy (jakiej nocy…???) spadała poniżej zera, bo wszystkie pozostawione bez opieki płyny zamarzały, ale w dwóch śpiworach było ciepło. Nie można było zapomnieć o czapce na głowie i czymś na oczy, bo mimo że namiot miał dwie warstwy materiału, to słońce bardzo mocno operowało. W nocy opaska, w dzień okulary przeciwsłoneczne. Przekonałem się o tym czytając książkę na komórce. Po przewertowaniu kilku kartek zaczęły mnie boleć oczy i musiałem ratować się okularami. Słonce dawało bardzo mocno i nawet w pochmurny dzień, trzeba było chodzić w okularach oraz smarować się kremem z filtrem 50…
W obozie znajdowały się namioty dla gości, czyli dla nas maratończyków, dla członków ekspedycji np. zdobywców Mount Vinsona oraz dla obsługi. Oprócz tego, jak wspomniałem toalety, prysznic, suszarnia, kuchnia, świetlica i magazyny z jedzeniem, narzędziami itp. Sporo tego było, ale to największa baza wypadowa, z której regularnie odbywają się różne antarktyczne eskapady. Firma obsługująca obóz ALE (Antarctic Logistics and Expeditions) ogarnia ponad 80% ruchu turystycznego na Antarktydzie. Mają w swojej ofercie wycieczki na biegun południowy na nartach, samolotem, Mt. Vinson, Mt. Sidley i inne atrakcje. Do wyboru, do koloru, tylko jak to było w kultowym filmie „Chłopaki nie płaczą” stawki są w dolarach…
Więc jak ktoś ma odpowiednią ilość środków na koncie może sobie polecieć na biegun południowy i przenocować za jedyne 32 850 dolarów, słownie za trzydzieści dwa tysiące osiemset pięćdziesiąt dolarów. 37 dniowa wycieczka na nartach na biegun południowy to koszt 89 000 USD… ale pomińmy ten temat.
Z tańszych a raczej darmowych atrakcji dostępnych w Union Glacier dostępne są spacery do choinki, na pętle 10 km, można wypożyczyć biegówki czy fat bike i pokręcić się po obozie i dookoła, ale tu również trzeba trzymać się pewnych zasad. Żeby opuścić obóz trzeba się wymeldować u obsługi, czyli podchodzi się do stanowiska z komputerem, pan lub pani pyta się o imię i nazwisko, następnie o cel i godzinę powrotu. Mając te dane wklepuje wszystko do komputera i przerzuca w odpowiednie miejsce. Wszystko widać na telewizorze w namiocie i widać kto gdzie jest i kiedy ma wrócić. Jeżeli dana osoba się spóźnia pole zaznacza się na żółto…
Oczywiście może być taka sytuacja, że jest zakaz opuszczania obozu, gdyż widoczność jest na poziomie zerowym a podstawa chmur jest na wysokości ziemi. Do tego wieje tak mocno, że lepiej nie wystawiać nosa z namiota. Tak też było i mogę powiedzieć, że przeżyliśmy praktycznie każdą możliwą pogodę. Od słonecznego ciepłego dnia przez wichurę dochodzącą do 44 węzłów, czyli ponad 81 kilometrów na godzinę.
Okolice obozu oznaczona jest czerwonymi chorągiewkami, których przekraczanie jest zabronione ze względu na wszechobecne szczeliny lodowe. Będąc nieostrożnym można w taką szczelinę wpaść i będzie po wszystkim. Trzeba być więc czujnym, regularnie sprawdzać pogodę i czytać komunikaty meteo. Tu jest o tyle śmiesznie, że mimo jasnych meteorogramów pogoda zmienia się szybciej niż powstają nowe komunikaty a okna pogodowe kurczą się i przesuwają bardzo szybko. W końcu to Antarktyda, najbardziej wietrzny, nieprzewidywalny i suchy kontynent na świecie. This is Sparta…
Oprócz zagrożeń, jak szczeliny czy wichura trzeba mieć baczenie na to, że na Antarktydzie jest zimno. W samym obozie może tego nie czuć, gdyż jest on w miarę osłonięty, ale wystarczy wyjść kilka kilometrów dalej by poczuć na własnej skórze ostry wiatr, szczypiący mróz i zrozumieć, że człowiek jest tu nieproszonym gościem, z góry skazanym na porażkę. Tu, jak i w Arktyce matka natura rozdaje karty i pokazuje człowiekowi, że doskonale sobie bez niego poradzi i nie jest mu on do niczego potrzebny. Tylko brudzi, śmieci, hałasuje i niszczy to, co stworzyła przez tysiące lat… W takich miejscach można poczuć się, jakim jest się małym i zależnym od tego co nas otacza. Wystarczy chwila, żeby miła i sympatyczna wycieczka okazała się walką o przetrwanie…
Trzy dniowy wyjazd na Antarctic Ice Marathon zamienił się w tygodniowy wypad pod namiot na Antarktydę i jestem z tego bardzo zadowolony. Mimo wszystkich niedogodności, braku gaci czy skarpet na zmianę (o fujjjjjjj!!!) było naprawdę super extra fantastycznie. Przeżyłem świetną przygodę, poznałem fantastycznych ludzi i odpocząłem od codziennego chaosu, zgiełku, hałasu i zabiegania. Tam na dalekim południu, czy na północy życie toczy się swoimi prawami, czas biegnie zupełnie inaczej i człowiek naprawdę potrafi odpocząć i zaznać spokoju…
Natura, jako całość, jest dziełem dużo bardziej godnym podziwu niż człowiek. – José Carlos Somoza