Foto. Ania Neufeld
Było nas trzech w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel... jak to Perfect śpiewał na swoich koncertach a myśmy ze znajomymi darli ryje na cały głos wtórując Markowskiemu na koncertach na Skwerze Kościuszki, czy na imprezach u Góry. Teraz też było nas trzech, w sumie to pięciu, chociaż na zdjęciu jest czterech, ale kto by się czepiał szczegółów i liczb. Trasa za pierwszym razem też miała mieć 47 km i jakieś 2600 m w górę i Babia Góra miała być raz zdobywana a wyszło, jak wyszło. 54 km, prawie 3700 m w górę i do tego 2 razy na sam szczyt, więc cyferki, liczby to tylko dodatek do rzeczywistości, która i tak wszystko realizuje po swojemu. Podobnie, jak meta. Ona zawsze wszystko weryfikuje i nie można jej w żadem sposób oszukać. To tyle, tytułem wstępu.
Generalnie to nie był mój pomysł, żeby tam pojechać. To wszystko pomysł Binczusia, który gadał o tym biegu od kilku ładnych lat. Pojedziemy, będzie super, będziemy biegać po górach i będzie czadowo. Jasne. Gadał mi tak długo, że w końcu dałem się namówić i zapisaliśmy się jako jedni z pierwszych. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień obserwowaliśmy, jak wydłuża się nasza 47 km trasa i jak rosną przewyższenia. Zapowiadało się więc solidne ultrawpierdziel, chociaż to najdelikatniejsze słowo, jakiego mogę użyć. Tak przynajmniej miało być w teorii, bo w praktyce wcale nie bolało, ale o tym będzie później.
Na start w Ultramaratonie Babia Góra namówiłem jeszcze Michała, Marcina, którzy podobnie, jak ja z Binczusiem, w planach mieliśmy „maraton” czy dystans 2 x Babia oraz Qzyna z Wałbrzycha, który okazał się być najmądrzejszy z nas, wybierając dystans o połowę krótszy.
Do Zawoi polecieliśmy srebrnym paskiem w czwartek. Misiek za kierownicą i my z Binczusiem. Jechało się spoko. W Suchej Beskidzkiej (bez czego?) zatrzymaliśmy się na carboloading i chwilę potem byliśmy na miejscu, w Willi Magdalenka. Nie tej… innej. Czas szybko zleciał i następnego dnia, kiedy Michał chrapał i odsypiał podróż (musi spać 8 godzin na dobę) poszliśmy z Tomkiem na krótki rozruch. Kilka luźnych kilometrów, kilka rytmów i noga od razu zaczęła lepiej się kręcić a organizm zaczął lepiej funkcjonować. Po rozruchu śniadanie, zakupy, leżakowanie, krótki spacer, obiad i do biura zawodów. Tu do nas dołączył Marcin z Anią oraz Qzyn również z Anią. Skład był w komplecie i można było szykować się do sobotniego ścigania, chociaż wolałbym określić, że można było szykować się do sobotniego rajdu z przygodami. Jak zwał tak zwał. Nieistotne. Spakowałem plecak biegowy, przywiązałem chipa, naładowałem się pod korek koxem i poszedłem spać. W sobotę pobudka zaplanowana była na 6:30, czyli dla niektórych w środku dnia a dla niektórych w środku nocy. To prawie, jak wstawanie na wachtę na statku…
Sobota… Sobota przywitała nas ciepłą i bezwietrzną pogodą. Zapowiadało się dość upalne bieganie, ale na to nie mieliśmy wpływu. Ja brałem to na spokojnie, bo byłem przygotowany solidnie pod kątem nawadniania i nie raz biegałem w o wiele gorszych warunkach. Co prawda nie tak długo, ale w upałach też startowałem. Curacao, Australia, Jamajka czy Tajlandia i jakoś dawałem radę. Teraz też trzeba było. Potruchtaliśmy chwilę po parkingu, zrobiliśmy krótką rozgrzewkę, fotkę i ustawiliśmy się na starcie. Było zacnie, ale jeszcze nie wiedzieliśmy, z czym przyjdzie się nam zmierzyć.
3, 2, 1… START… i od razu pod górę. Prosto pod stok narciarski. Potem w lewo i w jeszcze raz w lewo w dół. Przez ulicę i na niebieski szlak. Oczywiście pod górę, po błotku. Konie ruszyły do przodu, ja trzymałem się gdzieś w bliżej nieokreślonym miejscu, bo nie miałem jakiejkolwiek koncepcji na ten start. Zerkałem się co chwilę do do tyłu wypatrując Binczusia. Po około 2 km biegliśmy a raczej maszerowaliśmy razem. Lewa, prawa, lewa, prawa… i tak pod górę, szlakiem i jakąś dziwną ścieżką obok Polany Stonów, następnie Dolnym Płajem i Górnym Płajem, gdzie można było na chwilę puścić nogi i zacząć biec.
Foto: Idea Photography
Jaka to była ulga i fajne oderwanie się od marszu pod dość stromą górę. Spokojnie truchtaliśmy aż do owianej sławą Perci Akademików, gdzie miały czekać łańcuchy, klamry i ekspozycja. Tam dogonił nas Marcin. Zapowiadało się wesoło, szczególnie że wcześniej sporo naoglądałem się na YT filmików o tej części trasy. Finalnie nie było aż tak hardcorovo. Było co prawda momentami dość wąsko i trzeba było pokonać kilka metrów w pionie, wspinając się po klamrach, ale tragedii nie było. Serducho mocno waliło, dodatkowo chciało się pić, bo było dość ciepło, ale maszerowaliśmy dzielnie wspinając się coraz wyżej i wyżej. Na gremlinie miałem ustawiony profil wysokości i wiedziałem ile metrów w pionie mamy jeszcze do pokonania. Całkiem przydatna funkcja. Na Babiej Górze zameldowaliśmy się z czasem 1:27:39 na 15 i 16 pozycji. Było pięknie. Widoki wspaniałe, świetna pogoda i nie było czuć takiego wielkiego upału.
Foto: Fotografia Bez Miary Magdalena Sedlak
Foto: Fotografia Bez Miary Magdalena Sedlak
Po 1:30 wziąłem pierwszy żel ALE i pocisnęliśmy czerwonym szlakiem w dół. Sporo osób podchodziło w górę i trzeba było miejscami trochę lawirować i kombinować, żeby bezpiecznie zbiegać. Na nogach miałem inov-8 Roclite 290, które bardzo fajnie trzymały się skalnego podłoża. Zbiegałem ostrożnie i czujnie. Raz, że nie potrafię szybko zbiegać po kamieniach i skałach a dwa, że to był dopiero początek i nie chciałem zabić nóg. Do pokonania było jeszcze grubo ponad 40 km a wiadomo, że maratończyka nie poznaje się po tym, jak zaczyna. Na zbiegu do Przełęczy Krowiarki minęło nas kilku zawodników w tym Marcin. Ostro poleciał. My spokojnie, bez spinania się. Na punkcie kontrolnym spadliśmy na 24 i 25 miejsce. Cóż. Życie a do mety zostało jeszcze około 40 km… więc dużo mogło się zdarzyć. Z Krowiarek polecieliśmy zielonym szlakiem w dół na najbardziej przerąbaną część trasy. To znaczy, szkoda, że nie była ona przerąbana, wyrąbana czy wykarczowana, bo to, co tam się działo przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To, że było pod górę to wiedziałem, ale…
Na około 20 km zostałem sam. Nasza kilkuosobowa grupka wykruszyła się na podejściu, które ja postanowiłem podbiec, chociaż do pewnego momentu. Ruszyłem mocniej marszem, truchtem, biegiem i starałem się biec, gdzie się dało. Nie pamiętam, na którym kilometrze, ale zadzwoniłem do Iwony i trochę jej pomarudziłem. Iwona co jakiś czas wysyłała mi SMSy, więc nie nudziłem się leząc pod górę, co mnie irytowało, bo nie lubię chodzić a szczególnie pod górę. Na Mt Everest bym nie wszedł, bo nie chciałoby mi się tyle maszerować czy wdrapywać się i to z plecakiem. W każdym razie lazłem i lazłem… Na kolejnym punkcie kontrolnym byłem już na 11 pozycji, czyli trochę osób odpadło po drodze. Wracając jednak do trasy. Jak wiodła drogą to było spoko, ale po pewnym czasie, trasa skręcała w lewo w las. W chaszcze, w jagodziny, na przełaj, przez maliny i brakowało tylko niedźwiedzi. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo w takim syfie biegałem na orientację wiele razy, ale tu było do pokonania grubo ponad 50 km. Nie miałem wyjścia i dreptałem po warstwicy, przez krzaczory, tam gdzie się dało. Najgorsze były chyba wiatrołomy, przez które trzeba było przechodzić. Po kilkuset metrach a może kilku kilometrach, nie wiem, trasa skręciła w potok górski oczywiście dalej pod górę, więc zaczęło się maszerowanie po skałach potokiem w górę i w dół. Rzeką, błotem, bagnem. Zacnie. W strumieniach moczyłem czapkę i delektowałem się chwilą, kiedy zimna woda spływała przez całe ciało w dół dając chwilę ochłody. Kiedy skończyło się picie, bidonem nabierałem wodę z potoku i mogłem bezpiecznie dreptać dalej. Oczywiście co 45 minut wciągałem żel a co 90 minut tabletkę Hydrosalt, żeby nie dopuścić do zbyt dużej utraty elektrolitów. Było OK.
Film: Szczytografia
Przed kolejnym punktem żywieniowym przez dobry kilometr trasa wiodła rzeką. Trzeba było uważać, gdyż momentami brodziło się po kolana a zdarzyło się wlecieć do połowy uda i solidnie się zmoczyć. Najgorsze a raczej najcięższe były momenty, gdzie woda była spieniona i nie było wiadomo, co czeka na kolejnym kroku. Czy wlecę po pachy, czy tylko po kolana. Mimo tych trudności nie narzekam, bo bawiłem się przednie i naprawdę było wesoło. Na przepaku uzupełniłem wodę, zapakowałem kolejną porcję żeli, otworzyłem paczkę żelków ALE i ruszyłem po raz drugi na Babią. Czekały mnie dobre 4 km i około 1000 m w pionie, co zapowiadało się przednio, szczególnie że trasa znów wiodła poza ścieżkami, prosto granicą polsko słowacką. Trzeba było się spiąć i pomyśleć, że jak wlezę na górę to potem będzie prawie cały czas z górki, w każdym razie mniej niż więcej i do mety zostanie bliżej niż dalej. Z takim nastawieniem ruszyłem. Przez krzaki, jagodziny, wiatrołomy w górę. Gremlin pokazywał miejscami nachylenie 35%. Na jednym km, pokonanym w jedyne 20 minut i 3 sekundy przewyższenie wyniosło 302 m, więc tak mniej więcej to wyglądało. Jak ktoś mi teraz napisze, że na swojej 10 czy 15 km trasie ma 300 m w górę i jest mu ciężko, to kopnę go w zadek i odeślę na Babią. To tak na marginesie. Drugi raz na Diablaku zameldowałem się po 6 godzinach 25 minutach i 42 sekundach.
Foto: Fotografia Bez Miary Magdalena Sedlak
Pogadałem chwilę z ratownikami, rozejrzałem się wokoło i spokojnie podreptałem w dół na Małą Babią. Tą część trasy znałem. Zbiegałem nią dwa tygodnie temu, więc wiedziałem co mnie czeka. Skały, kamloty i ostro w dół. Trzeba było skakać, przechodzić do marszu i uważać, żeby się nie wywalić bo groziłoby to porządnym połamaniem. Na jednym km zegarek pokazał 182 m w dół a międzyczas 8:22/km więc i to fajnie pokazuje, że zbiegi nie są wcale takie szybkie, no chyba że umie się zbiegać jak kozica czy inny górski zwierz.
Na podbiegu pod Małą Babią zacząłem nadrabiać miejsca. Piąłem się w klasyfikacji generalnej w górę, co mnie bardzo cieszyło. Oczywiście cały czas wiedziałem, jak daleko mam do mety i jak trudny, dla mnie, będzie ten etap. Udało mi się nawet dogonić jednego biegacza na zbiegu zielonym z małej do Jałowcowego Garbu, ale na trudniejszych miejscach odchodził mi, jak młodemu. Do tego zadzwoniła Iwona a potem Binczuś, który zszedł więc powoli podążałem do mety, do której miałem jeszcze niecałe 15 km w tym jeden ponad 6 km podbieg od Stańcowej do schroniska w Markowych Szczawinach. Potem już tylko z góry w tym sporo paskudnym czarnym szlakiem.
Foto: Karolina Krawczyk – Fotografia
Na około 41 – 42 km był bardzo przyjemny zbieg, gdzie można było puścić nogi i w końcu zacząć porządnie biec. Tam łyknąłem kolejnego zawodnika i doliczyłem, że jestem na 9 pozycji. Elegancko. Doleciałem po chwili do bufetu, gdzie od żony Marcina, Ani otrzymałem puszkę coli, uzupełniłem płyny i ruszyłem w górę. 6 km w górę… Masakra, ale nie powiem, żeby szło mi się źle, szczególnie że zobaczyłem przed sobą biegacza, który uciekł mi na zbiegu, kiedy gadałem przez telefon. Wiem, wiem, wiem… ale dla mnie to był rajd, zabawa i przygoda a nie wycinanie się na maxa do odcięcia, więc to biorę na swoje usprawiedliwienie a jak żona dzwoni, to trzeba odbierać. W każdym razie na podbiegu a raczej podejściu doszedłem maszerującego przede mną zawodnika, z którym chwilę pogadałem i razem cisnęliśmy pod górę. Ten podbieg znałem z drugiej strony i wiedziałem, że będzie pod górę, będzie błoto, ale w pewnym momencie będzie można pobiec i przycisnąć aż do schroniska. Gremlin pikał 11’33, 12’07/km więc prędkość nie była oszałamiająca. Powoli jednak przyspieszałem marsz, wciągnąłem kolejny żel i kiedy nachylenie malało zacząłem biec i podkręcać obroty. Dobiegłem do schroniska i pocisnąłem w dół. Tu był kolejny trudny moment po skałach i kamieniach w dół a następnie po leśnych długich schodach czarnym szlakiem. Musiałem mocno się koncentrować, żeby nie przewrócić się i tak 3 km. Dopiero kiedy nachylenie było w miarę przyjazne do biegu i podłoże stało się jako takie złapałem 4’52/km co było chyba dobrym rezultatem, szczególnie że w nogach miałem już ponad 50 km. Oglądałem się za siebie, gdyż musiałem być czujny bo zawodnik biegnący za mną jeszcze kilka km wcześniej ogolił mnie na zbiegu, jak juniora. Depnąłem więc mocniej i na pełnej koncentracji dobiegłem do mety, pokonując ostatnie kilkaset metrów po wyciągu narciarskim. Ufff….
Ostatecznie uplasowałem się na 8 miejscu w generalce i 4 w kategorii wiekowej. Pokonanie 54 km (wg gremlina) zajęło mi 9 godzin 59 minut i 38 sekund, co daje średnią na 1 km 10’00. Będąc na rekonesansie planowałem utrzymać średnią 8’20-30, ale jak widać nie było mi dane. Zwycięzca wsadził mi 1 godzinę i 34 minuty. Kozak. Ale mega turbokozakiem okazał się zwycięzca dystansu 6 x Babia, Roman Ficek, który nie dość, że pokonał 102,6 km w czasie 15:08:11 to jeszcze wlazł na górę 6 razy i wykręcił ponad 7800 m w pionie.
Z naszej załogi Binczuś się zgubił i w obawie przed gwałtem przez niedźwiedzia zmył się do mety po pokonaniu 30 km, Misiek dobiegł na bardzo dobrej 31 pozycji z czasem 10:26:13 za co na mecie dostał bukiet kwiatków i medal od trenera. Marcin był 42 i pokazał mega pazur na zbiegach. Jak poprawimy podbiegi, to będzie wymiatał. Daniel wbiegł jeden raz i myśli, że jest kozakiem. Zobaczymy, co powie w Norwegii, jednakże i tak należą się mu wielkie brawa za to co robi, bo jakbym mu powiedział 10 lat temu, że będzie biegał to wyśmiałby mnie. Całej załodze należą się brawa i wielkie gratulacje za podjęcie walki i osiągnięcie mety. W sumie, to prawie wszystkim, ale co tam… Teraz Binczuś ma zadanie bojowe za rok… 3 x Babia. Dlaczego 3 ? Bo w tym roku zrobił tylko raz a miał dwa. Proste. Matematyki nie oszukasz.
Co do samej trasy. Było wszystko. Rzeki, potoki, strumienie, chaszcze, jagodziny, wiatrołomy, skały, kamienie, kamloty, klamry, łańcuchy, słońce, chmury i było GIT. Miało być ultrawpierdziel, ale niestety nie było. Może dlatego, że nie potrafię biegać pod górę ani zbiegać z góry szczególnie po skałach, więc nie mogłem się wyciąć do oporu. Co ciekawe, byłem dobrze przygotowany mięśniowo i bardzo dobrze energetycznie. Na trasie zjadłem 8 żeli ALE i paczkę żelków ALE. Wypiłem 5 litrów wody, około 0,5 l coli i zjadłem 2 kawałki arbuza. Do tego 3 kapsułki Hydrosalt i nie czułem żadnego spadku energii. Nie miałem żadnych skurczy, chociaż było momentami naprawdę bardzo ciepło…
Tu łatka dla moich zawodników, którzy narzekają na spadki energii, odwodnienie czy skurcze. Jeżeli wiedza i informacje przekazywane przez trenera są dobrze przetwarzane i wdrażane w życie to takie problemy nie powinny istnieć. Jeżeli treść jest tylko czytana i na tym się kończy a potem czytam w raportach o powyższych tematach to coś jest nie tak. Zazwyczaj kończy się to zdaniem… „no tak, czytałem, ale przecież nie jestem zawodowcem i nie muszę faszerować się odżywkami”… Podsumuję to jednym zdaniem. Tatę oszukasz, Mamę oszukasz, Trenera oszukasz, samego siebie również, ale leginsów i fizjologii nie oszukasz, podobnie jak mety. Zawsze to ona zweryfikuje wszystko. Zawsze.
Foto: Fotografia Bez Miary Magdalena Sedlak
Jeszcze z tego miejsca chciałbym podziękować organizatorom za włożoną pracę i trud w organizacji tych zawodów. Widać było, że tworzą to ludzie z pasją, którzy włożyli tu sporo serducha, zdrowia i czasu. Zrobiliście naprawdę świetną robotę i należą się Wam wielkie podziękowania. Czy wrócę na Babią jeszcze raz? Tak, z Binczusiem, który musi zrobić to 3 razy. Jak pobiegnę to tylko raz. Nie, że mi się nie podobało, ale dlatego, że dla mnie było tam za mało biegania a za dużo łażenia. Pewnie, jakbym nauczył się biegać po górach twierdziłbym inaczej, ale (jeszcze) tak nie jest.
To były dobre zawody.
PS. na dystansie 2 x Babia wystartowało 156 osób, ukończyło w limicie czasu 51, czyli 32,6 %…