Strona sportowa była, teoretycznie również, więc nadszedł czas na tą ostatnią, trzecią, czyli turystyczną. Jako, że uwielbiam podróżować i to zarówno samochodem, od niedawna samolotem a także pociągiem, chociaż po ostatnich eskapadach, nasza kolej przyprawia mnie o mdłości, to po raz któryś cieszyłem się z samego wyjazdu na drugi koniec kraju. Tym razem zdecydowaliśmy się na wyjazd samochodem, WRC LPG został w domu i ruszyliśmy błękitną strzałą Iwony, która na dłuższe wyprawy sprawdza się o wiele lepiej, gdyż prawie nic nie pali i potrafi przekulać się 1000 km na jednym baku, a co w dobie cen ON to świadczy, nie trzeba nikomu mówić. Na południe postanowiliśmy ruszyć trasą Wejherowo – Łódź – Suchedniów (tak, tak istnieje takie miejsce) – Kielce – Tarnów – Krynica. Pierwotnie zaplanowaliśmy pobudkę na 4:00, ale tym razem budzik wygrał i wstaliśmy po 5 a na trasę wyruszyliśmy o 6:00. Obwodnica – A1, potem małe kluczenie w Piotrkowie Trybunalskim i w końcu dojechaliśmy do…
Suchedniowa, miasta, skąd sięgają korzenia naszej rodziny, miasta które ma swój herb, bogatą historię i tradycje, więc koniecznie trzeba było się tam znaleźć.
Pochodziliśmy chwilę po mieście, udaliśmy się nad Zalew Kamionka i ruszyliśmy na obiad do Kielc, po drodze odwiedzając salon operatora telefonii komórkowej, gdyż udało mi się zablokować swój telefon i trzeba było coś w tym temacie zaradzić, całe szczęście się udało i tel odżył. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Pacanowie na sesję zdjęciową z Koziołkiem Matołkiem.
Do Krynicy dotarliśmy przed 21, czyli stosunkowo późno, ale patrząc na turystyczno – krajoznawczy charakter naszej trasy, uważam to za przyzwoity wynik. W Krynicy organizatorzy FB ugościli nas w Ośrodku „Hajduczek”, który stylem i wyposażeniem nawiązywał do PRL owskich dawnych domów wypoczynkowych, ale było to bardzo sympatyczne i jakże inne od nocowania w hotelach czy drogich pensjonatach gdzieś w Europie, czy Polsce.
W Hajduczku była sieć wi-fi, ale z zasięgiem sieci komórkowej było ciężko, jednakże nie płakałem z tego powodu. Było cool, można powiedzieć „oldskulowo„. W sobotę startowaliśmy a na niedzielę zaplanowany miałem długi 25km trening po okolicznych górkach. Tego właśnie najbardziej nie mogłem się doczekać z całego wyjazdu. Nowe miejsce, góry, długie bieganie. To jest właśnie to, o co chodzi i co lubię najbardziej.
Iwona podrzuciła mnie na początek czerwonego szlaku a sama skierowała się pod wyciąg na Jaworzynę Krynicką, gdzie mieliśmy się spotkać.
Szlak wiódł ostro pod górę, po trasie Biegu 7 Dolin, i sporo odcinków musiałem pokonać szybkim marszem, żeby się nie wypruć na samym początku. Do zrealizowania było przecież około 25km w mocno pagórkowatym terenie.
Było świetnie, pod górę, w lesie, w całkowitej ciszy i spokoju. Można było odpocząć psychicznie, odsapnąć i odstresować się, to było właśnie to, czego było mi trzeba w tym momencie. Biegłem czerwonym szlakiem w stronę Jaworzyny, potem przeskoczyłem na zielony i zahaczając krótki pobyt w schronisku, wbiegłem na Jaworzynę, gdzie chwilę po mnie wjechała Iwona.
Na szczycie było chłodno i sporo wiało. Dobrze, że ubrałem się w miarę ciepło a co najważniejsze, wziąłem ze sobą butelkę Powerade i żel, co przydało się później, gdy zrobiłem się lekko… głodny.
Chwila odpoczynku, prawie 10km w nogach więc postanowiłem ruszyć dalej czerwonym szlakiem i zobaczyć, co jest za górką… bunkrów co prawda nie było, ale też było zajefajnie… tak, jak w filmie „Chłopaki nie płaczą”. Plan był taki, biegnę czerwonym szlakiem do 12,5km i zawracam, ale oczywiście nie byłbym sobą, jakbym nie wpadł na kolejny genialny pomysł i nie zmienił trasy biegu…
Po około 13km dobiegłem do miejsca o wdzięcznej nazwie „Runek”, gdzie po krótkiej rozmowie z turystami dałem się namówić na zmianę szlaku na niebieski, który miał mnie doprowadzić do szosy Krynica – Muszyna. Jedyny problem był taki, że nikt nie wiedział ile kilometrów będę miał do owej szosy, więc cóż… no risk – no fun… i do przodu.
Trasa wiodła cały czas w dół, dobiegłem do jakiegoś schroniska, zerknąłem na mapę i obrałem drogę powrotną, która co prawda biegła w dół, ale jej długość lekko mnie przeraziła. Całe szczęście, że Iwona gdzieś się kręciła samochodem i w razie czego, mogła mnie zgarnąć po drodze, gdybym stanął przed opcją np. 40km wybiegania, co było realne…
Puściłem się więc w dół w kierunku Szczawna. Po kilku km mocnego zbiegania, gdzie poszczególne kilometry wychodziły w okolicy 4’05 – 3’55/km. Sama prędkość i intensywność zupełnie mnie nie martwiły, obawiałem się stanu moich mięśni czwórgłowych, gdyż cały zbieg na oko miał około 15km…
W Szczawnie zdzwoniłem się z Iwoną, która telefonicznie pokierowała mnie w stronę… Muszyny, która okazała się najbliższa miejscowością po drodze. Opcja Krynica odpadła w przedbiegach, gdyż musiałbym dokręcić około 8km więcej, a w tym przypadku nie byłoby to dobrym rozwiązaniem. W Muszynie oczywiście się zgubiłem, ale znów dzięki mojemu zmysłowi orientacji i kochanej i wyrozumiałej żonie, udało się nam spotkac w jednym miejscu i zakończyć szczęśliwie całą wycieczkę biegową.
To był dobry i długi trening, na którym śr/km wyszła 5’30/km a jego skutki czuję w czwórkach do dziś. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Do domu ruszyliśmy po 16, tym razem przez Kraków i Częstochowę, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg a w trasę do Wejherowa udaliśmy się w poniedziałek po śniadaniu.