Zima… przekleństwo biegaczy a może zbawienie? Kiedyś mój były trener, prof. Wojciech Ratkowski skomentował zimę mniej więcej w taki sposób, „gdyby nie zima i ciężkie warunki, wszyscy mieliby formę na luty, marzec, a tak jest ona w odpowiednim momencie”. Kiedyś nie byłoopcji wyjazdu do RPA, Kenii, USA a chłopaki biegal hurtowo 2:11 – 15. Biegaczy na poziomie 2:16 – 30 było na pęczki i taki wynik praktycznie nic nie dawał. Oczywiśćie zima u nas w kraju jest ciężka, ale bywała cięższa i gorsza. Było zimniej i śnieżniej, wietrzniej i mroźniej a trenowało się tak samo, czyli mocno. To była, jest i będzie próba charakteru, bo jak ktoś przerobi robotę w takich warunkach, to spokojnie da sobie radę, jak będzie wiosennie, ciepło i miło. Często słyszę, że jest śnieg, nie można biegać bo jest ciężko biec po kostki w śniegu i że się nie da… Jak się chce, to się da, ale trzeba wykazać się odrobiną samozaparcia i zacięcia. Wczoraj wyszedłem do lasu pobiegać. Jako, że moje bieganie ostatnio nwet japońskie nie jest, czyli „jako – takie”, postanowiłem pokulać się po lesie… 2 godzinki spokojnego biegania, góra, dół, góra dół… jak jest w lesie zimą każdy chyba wie i znając życie, to każdy omija las z daleka bo jest tam śniegu… po jaja żyrafy brzydko mówiąc, ale tak jest i tao było i tym razem. Mój wybór był celowy i świadomy, gdyż chciałem się nieco zmęczyć i pry okazji zrobić porządną siłę. Oczywiście wziąłem ze sobą komórkę, żeby w pełni udokumentować moje śnieżne, leśne rozbieganie, więc tradycyjnie poniżej kilka fotek.
Jak widać na załączonym obrazku, na mało której drodze znajdują się ślady, czy mało która z nich nadaje się do normalnego treningu. Są jakieś stare ślady, tropy zwierzaczków czy założony ślad narciarski. Zdjęcia na którym widać jakąś trawę, siano, to miejsce w lesie, gdzie zwierzątka wpadają na przekąskę, niczym do maca, można tam znaleźć jakąś kiszonkę, marchewkę i inne warzywa. Śmierdzi to straszliwie, ale najwidoczniej jest smaczne, bo chwilę przede mną było tam stado sarenek, któe spłoszyłem.
Tak w większości wyglądało moje rozbieganie, jak do tego dodać kilka premii górskich o długości ponad 1km każda to robi się całkiem sympatyczny trening. 21km leśnego crossowego rozbiegania zajęło mi niecałe 2 godzinki, co dało średnią na 1km 5’40 przy HRavg 144, ale te cyferki podaję tylko dla ciekawości, bo w tym przypadku niewiele one mogą powiedzieć. Oczywiście po treningu czułem znacznie lewego achillesa, któremu jednak jeszcze nie podoba się to, że biegam… cóż… Starość, zmęczenie materiału, a może przesadzenie z obciążeniami? Mam tu kilka swoich teorii… znowu. Teraz to mi się dostanie po uszach i dobrze. Nie ma jak pokajać się na własnym blogu i tym bardziej nie ma jak pokazać i wytłuścić błędy, które popełniłem. Może nie dokońca z moje winy, ale… nie ma co siebie bronić, tylko znaleźć przyczynę i nie poprłnić drugi raz tego samego błędu.
Zacznę od roweru. Tu tkwi największe źródło problemu z mięśniami, które są bardzo poskracane i czego dowodem jest boląca, spinająca łydka z przerzute na ścięgno. Rower ma to do siebie, że skraca mięśnie, a nieumiejętne jego skonfigurowanie, czyli ustawienie bloków, wysokości siodełka, kierownicy powoduje, że można sobie zrobić krzywdę. Niestety przy mocnym treningu to ma znaczenie i niestety nie umiem sam ustawić sobie roweru tak, jak powinienem go ustawić. Oczywiście teorię znam, nawet kilka dni temu przyszła do mnie kolejna pozycja o treningu kolarskim, ale teoria to jedno a praktyka i wprawne oko to drugie. Zauważyłem, że wystarczy ciut wyżej podnieść siodełko, czy inaczej ustawić zapięcia w butach, żeby inaczej się kręciło. Człowiek uczy się na błędach i tak ja do tego podchodzę. Kolejny błąd tym razem mój i tylko mój to zbyt słabe rozciąganie po treningu rowerowym. Tu niestety nie dopilnowałem wszystkiego i ten element gimnastyko rozciągającej był niewystarczający. Wniosek – więcej, więcej i jeszcze raz więcej rozciągania, szczególnie po rowerze. Dzwoni mi po głowie jeszcze temat, że z maratończyka ciężko zrobić kolarza… pewnie coś w tym jest… Sam trening rowerowo biegowo pływacki przebiegał i przebiega ok. Zacząłem powoli czuć rower, nie mam już tak wielkich problemów z kręceniem w miejscu, oczywiście śrubki, czujniki bla bla bla… wiem, ale tu znów poszedłem krok do przodu i zainwestowałem w machinę do pompowania kół i spokojnie mogę docisnąć do 7!!! ha! Jest różnica i to kolosalna. Treningi rowerowe szły więc pełną parą i byłem naprawdę z nich zadowolony. Kręciłęm siłę, II i III zakres, zabawy rowerowe i inne kombinowne treningi i wychodziło to całkiem sympatycznie. Myślę, że sporo tym nadrobiłem zaległości biegowych, jeżeli o takim słowie można mówić, ale wydolnościowo zarówno rowerem jak i pływaniem utrzymywałem wysoki level i nie wiem, czy nwet nie wbiłem się na + 1 level wyżej… Pływanie… tu zauważam największy postęp i to mnie bardzo, bardzo, bardzo mocno cieszy i napawa mnie radością. Zaczynam (chyba) czuć wodę i czuję, że jakoś zaczynam pływać. 90′ treningu zamyka się zazwyczaj w 3 – 3,5km i wchodzi w to zarówno technika, jak i wytrzymałość. Jest co robić, ale przecież o to w tym sporcie chodzi. Zauważyłem, że kadencja zmniejsza się, odcinki pływane są coraz szybciej i nie męczę się tak, jak kiedyś. Dużo daje mi pływanie w grupie, niż to, które niedawno uprawiałem, czyli samotne pokonywanie wodnych kilometrów. Tu trzeba się spiąć i jechać po całości. Nie ma miejsca na obijanie się, czy zbędne odpoczywanie. Jedno ćwiczenie się końćzy drugie od razu się zaczyna. Kilka dni temu na „150-tkach” dziewczyny tak dały mi w kość, że już naprawdę miałem dosyć. Dobre jest tu również to, że pracuje cały organizm, czyli wzmacniają się wszystkie układy, rozciąga się kręgosłup, mięśnie się rozluźniają a stawy nie są tak obciążone, jak przy bieganiu. Bieganie oprócz tego, że mało ostatnio biegam ze względu na bolącego achillesa czy spinającą łydkę to nie jest źle. Wychodząc z automatu wkręcam się na prędkości 4’30-20/km i czuję że to optymalne spokojne rozbieganie, co pokazuje również tętno. Jaki z tego wniosek? Rower, woda robią swoje. Jeszcze jedna sprawa chodzi mi po głowie. Trenując do jesiennego maratonu wykonywałem ogromne obciążenia i bardzo ciężką pracę. Podbiegi, skipy, wieloskoki, setki, tysiące kilometrów i jakoś dziwnie nic mi nie było. Nie doelgały mi żadne kontuzje, nic mnie nie bolało, nawet jak biegałem po około 700km miesięcznie. Dlaczego? Proste. Trening był ciężki, ale zróżnicowany. Wzmacniane były różne grupy mięśniowe i napięcie to było podtrzymywane przez cały czas. Teraz czuję, że mi tego brakuje, szczególnie siły biegowej w zróżnicowanej formie, więc trzeba będzie do tego niedługo wrócić. Pozdrawiam wszystkich tych, którzy nienawidzą tego elementu, ale pamiętajcie, że to dla waszego dobra. Była zima, był rower, pływanie, bieganie. Jeszcze dwa zdania o suplementacji. Wrócę znów do biegania i do treningu maratońskiego. Vitargo w każdej możliwej postaci było dla mnie równoznaczne z myciem zębów. Nie jest to żadna kryptoreklama ale fakt. Było Vitargo była moc, była regeneracja i faktycznie po mocnym bieganiu zakończonym drinkiem typu Gainers Gold powodowało, że szybciej się regenerowałem i nie było uczucia opóźnionej bolesności mięśniowej. Węglowodany były na bieżąco uzupełniane, następowała szybsza i lepsza regeneracja i coś czuję że do tego trzeba jeszcze dziś wrócić. Jogurcik z bananem, miodem czy musli przy takim trenigu nie wystarczą, podobnie jak kio owoców.
To by było na tyle…
Stary Chiński dialog ucznia z mistrzem:
U: “Jaki jest największy sekret Kung-Fu?”
M: “Nie popełniać błędów!”
U: “Jak się nauczyłeś nie robić błędów?”
M: “Robiąc błędy, wiele.. wiele błędów”