Zbierałem się trochę do napisania podsumowania z ubiegłotygodniowego startu na mojej www, co prawda pierwszy opis już od poniedziałku wisi na tri-book’u gdzie serdecznie zapraszam, ale najwyższy czas, żeby i u siebie opisać co się działo w ten piękny, deszczowy, wietrzny i chłodny dzionek.
Do Sierakowa ruszyliśmy w piątek późnym popołudniem, A1 i potem gdzieś tam gdzieś jakimiś lokalnymi drogami prosto do celu. Trwało to dłużej niż zakładaliśmy, ale cóż. Przynajmniej zwiedziliśmy kawałek naszego pięknego kraju. Oczywiście spóźniliśmy się na odprawę i na pasta party więc musieliśmy się zadowolić lokalną kuchnią, to jednak okazało się trudniejsze niż wymówienie literki „P” z otwartymi ustami… Restauracja w ośrodku była jakaś niemrawa a kuchnia tam podawana do iście maratońsko triathlonowych nie należała a na dodatek skończyło się złote vitargo, więc trzeba było poszukać czegoś innego. Knajpa numer 2 – całkiem, całkiem, nawet makaron mieli, ale… kesz only! Masakra… najbliższy bankomat jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie… ruszamy dalej… Knajpka, makaron, browar… i co? kesz only… myślałem, że wyjdę z siebie i stanę obok. Jakimś cudem jednak wysupłaliśmy z zaskórniaków kilka złociszy i zakupiliśmy po makaronie i po odkwaszaczu. Od razu poczułem się lepiej. Aha, zapomniałem napisać, że po przyjeździe odebrałem od razu pakiet startowy, który był naprawdę imponujący. Torba sportowa obrendowana logiem imprezy, koszulka techniczna, makaron, izo i kilka papierków. Biuro działało szybko, sprawnie i dynamicznie. Wracając do kolacji… po makaronowym szamaniu wróciliśmy do pensjonatu zahaczając okoliczny szop, gdzie ku naszym zadowoleniu można było płacić kartą!!!
…sobota rano. Borys o dziwo dał pospać, spal z Iwoną, więc ja byłem nawet nawet wyspany, ale o 6:20 trzeba było zwlec się z wyrka i wyruszyć na śniadanie. Bułka z dżemem, herbata, żel, vitargo, pompowanie oponek, przyklejanie żeli, sprawdzenie roweru i można maszerować do strefy zmian, zostawić swój bolid. Sektor napełniał się z minuty na minutę. Na wejściu sędzia smarował flamastrem numery startowe na nogach i na ramionach, drugi odhaczał i tak odhaczonym i przemalowanym można było zaparkować maszynę na swoim miejscu i przygotować wszystko do startu. Tak też zrobiłem. Maszynę zaparkowałem, w koszyczku przygotowałem wszystko co potrzebne do zmiany, przykryłem ręcznikiem bo padało, wskoczyłem w piankę i z Olkiem pomaszerowaliśmy na plażę… Czuć było już lekkie napięcie i adrenalinę. szybka wizja lokalna trasy, krótka rozgrzewka na lądzie, wejście do wody (16 stopni) kilka ruchów RR do kraula, kilka mocniejszych kopnięć, kilka przyspieszeń i było ok. Można było spokojnie ustawić się na plaży i czekać na sygnał startu. Na plaży spotkałem kilku znajomych i kilku czytelników mojego bloga, których serdeczne pozdrawiam naszym przywitaniem „…i… TRIATHLON!!!”
tak wyglądał start. Prawie pół tysiąca wiary ruszyło do wody i zaczęła się zabawa. Na początku było bardzo ciasno. jeden na drugim, pod trzecim, obok czwartego, kuksańce, kopniaki i takie tam. Typowe wodne MMA. Płynęło się ok, bez spinania, luźno, swobodnie, długim krokiem. Co kilkadzieścia ruchów kontrolowałem pozycję, ale lekko ciągnęło mnie na lewą stronę. Przy bojce nawrót, leka przepychanka i dalej… znów za bardzo w lewo i musiałem korygować kurs. Po opłynięciu drugiej bojki lekko przyspieszyłem, zacząłem mocniej wiercić nogami i dopłynąłem do plaży, skąd do strefy rowerowej było około 500m w tym dłuuuuuuugggiiiii i ciężki podbieg, ale było fajnie.
Czas, jaki złapałem na Garminie to 35:20, czyli tyle ile chciałem i na ile się czułem. Byłem zadowolony. Jak się później okazało miałem 95 czas w części pływackiej na 367 osób, które ukończyły zawody. Jak na pluskanie się 2 razy w tygodniu w wodzie to całkiem nieźle. Po wodzie nadeszła moja hmmm… „ulubiona” część, czyli rower… zwiedzanie krajoznawcze okolicznych wiosek… tak to chyba można ująć. W strefie zdjąłem piankę, założyłem hełm, okulary, trampki, numer i wybiegłem na trasę kolarską…
Jechało się na początku całkiem całkiem przyzwoicie. Starałem się kręcić miękko i nie fisiować. oczywiście raz po raz mijali mnie kolejni rowerzyści, którzy kręcili 4 razy mocniej ode mnie i odjeżdżali mi, jak chcieli. Cóż… takie życie. Trasa prowadziła po pętli i do pokonania były 4 okrążenia. Profil był urozmaicony, było sporo pod górkę, co mnie wcale nie pocieszało.
Wiedziałem, że jestem słaby, ale starałem się kręcić ile wlezie. Po około 15 minutach zjadłem pierwszy żel, których w sumie na rowerze wciągnąłem 4. Do 50km jechało się jeszcze jakoś… ale potem zaczęły się schody. Zacząłem się wiercić, zmieniać pozycję, prędkość spadła i czułem, że się kończę. Na dodatek zaczęło wiać i padać… nic przyjemnego.
W tym momencie do mnie doszło, że triathloniści to naprawdę twardziele i należy im się mega szacunek. To nie maratoński spacerek, ale ostra walka w wodzie, na dwóch kółkach i na nogach… to naprawdę ciężka, ale fajna dyscyplina sportu. W każdym razie jakoś dojechałem do mety, co mnie bardzo ucieszyło i uradowało. Moja rowerowa masakra skończyła się. Trzeba było jeszcze uważać, by nie popełnić jakiegoś głupiego błędu i nie dostać żółtej kartki = 6 minut i można było ruszyć biegiem przed siebie.
Taki profil miała trasa rowerowa… jak na mój poziom wyszkolenia to wersja „HARD”
OK. założyłem pantofle – KINVARA POWER i ruszyłem do lasu!!! W końcu poczułem się w swoim żywiole… Po wbiegnięciu za pierwsze drzewa zatrzymałem się na minutkę z hakiem na długie siku. Ulżyło mi straszliwie, bo na rowerze widziałem już na żółto. Po przerwie zacząłem rozpędzać się. Zdziwiła mnie trasa. Wiedziałem, że ma być ciężka, ale że aż tak – tego się nie spodziewałem. Oczywiście w to mi graj, bo im cięższe bieganie, tym dla mnie lepiej, im więcej gór i lasu tym lepiej się czuję, ale tu było faktycznie hardcorowo. Co najważniejsze – teraz to JA mijałem! Zacząłem odkuwać się za mój 282 (!!!) czas na rowerze i zacząłem hurtowo lewym pasem wszystkich mijać. Było pysznie.
Humor wrócił i zacząłem się w końcu dobrze bawić. Okulary po drodze rzuciłem Iwonie i swobodnie z nóżki na nóżkę, z uśmiechem na twarzy śmigałem do mety. Miłe i sympatyczne było to, że wiele osób, których mijałem zagrzewało mnie do walki. Triathloniści krzyczeli „prawa wolna” i schodzili z drogi! To na ulicy bardzo rzadki widok w momencie zakładania dubli a tu momentami, na wąskich zakrętach ludzie stawali i puszczali mnie przodem!!! RESPECT!!!
kilka takich zakrętów o 180 stopni, wąskim betonowym chodnikiem wiodącym pod górę skutecznie załączało hamulec…
Biegło się super. Oczywiście po pierwszej pętli zredukowałem prędkość z 4’00 na 4’15-20/km, gdyż nie chciałem się zajechać i zostawić za dużo zdrowia w lesie, które przyda się jeszcze w najbliższych dniach na kolejnych treningach. Było fajnie. Na trasie pojawiały się świetne, motywujące transparenty do walki, w tym jeden utkwił mi szczególnie w pamięci. na Zakrętasach pod górę wisiało hasło”This is SPARTA”, gdzie słowo SPARTA było przekreślone a obok niego widniał napis 'TRIATHLON SIERAKÓW”. Super pomysł. Bieg minął bardzo szybko. Na wynikach widnieje czas 1:19:00, który jest czwartym czasem biegu. Pierwszy zawodnik biegu miał wynik 1:26:26, czyli gdyby nie… ponad minutowe siku i leka spinka, rozmieniłbym spokojnie bieg, ale pytanie zasadnicze brzmi – po co?.
Wbiegając na metę przywitał mnie Jurek Górski, z którym przybiliśmy sobie piątki i oczywiście moja Iwona (Borys czekał w hotelu) a zegar zatrzymałem z czasem 5:15:57. W Suszu w 2011 było 5:17:10. Byłem zadowolony z ukończenia w dobrej dyspozycji drugiego w życiu triathlonu. Czas…? Przewidywalny. Zaważył totalny brak treningu rowerowego, który ma kluczowe miejsce na długim dystansie. Najbardziej zadowolony jestem z wody. 1970m w 35:20 – w Suszu było 37:58 przy starcie z wody. Na biegu było OK.
Na rowerze dużo myślałem. Pod koniec byłem lekko zirytowany moim totalnym brakiem jakiejkolwiek dyspozycji i doszedłem do kilku wniosków, ale o tym kiedyś indziej. Jest co robić i jest nad czym pracować. Kolejne wyzwanie w najbliższą niedzielę w Szczecinku na dystansie 1/4IM i coś czuje, że będzie bolało. Kolejna połówka 11 sierpnia w Gdyni… Do trzech razy sztuka.
Na mecie na każdego czekał browar, izotonik, lody, woda w ilości „do bólu” oraz materace i masaże. Organizatorzy naprawdę bardzo mocno się przygotowali do zawodów i widać było dbałość o szczegóły i co najważniejsze dbanie o zawodnika a nie o to ile kasiory zainkasować na koncie. To były naprawdę bardzo dobrze zorganizowane zawody i jestem zadowolony, że mogłem w nich uczestniczyć.
LET’S TRI!
Z tego miejsca chciałbym podziękować Iwonie, która zagrzewała mnie do walki na trasie, Marzence i Olkowi, z którymi spędziliśmy fantastyczny wyjazd, oraz Nikolaosowi, który pożyczył mi „szybkie koła” na treningi i na start, ale chyba mam jeszcze za słabe nogi, żeby szybko śmigać na takich kółkach.
…PS. dziś powiedziałem Iwonie, jaki mam plan na 2015 rok. Do tego namówił mnie swojego czasu Antek Cichończuk, i chodzi mi to teraz bardzo mocno po głowie. Co to za plan, nie powiem.