No i jestem po … piątej połówce w tym roku. Trochę szaleję, ale cóż. Trzeba coś robić. W-wa, Grudziądz, Kępino, Sieraków, Czymanowo… kolejna będzie w Gdyni. W każdym razie, w ubiegłą niedzielę startowałem w Czymanowie w I. Półmaratonie Żarnowieckim, który pierwotnie nazywał się I. Atom Półmaraton i była wg mnie to nazwa bardziej chwytliwa i bardziej marketingowa, ale nie ja ją organizowałem, więc tylko tak skromnie nadmienię. Do biegu oczywiście specjalnie się nie przygotowywałem. W tygodniu normalnie trenowałem, chociaż ze względu na jakieś ogólne zmęczenie, na trening poświęciłem mniej czasu niż powinienem to na ten start świeży nie byłem.
Tradycyjnie nadmienię, co robiłem… poniedziałkowo – BiegałemBoLubiłem, czyli prowadziłem mje stadko po gdyńskich zakamarkach ostatecznie kumulując 41 osobową ekipę na Kamiennej Górze i tam starałem się zrobić z nich płotkarzy. Tzn, ćwiczyliśmy … „płotki bez płotków”… kto wie o co chodzi, to wie… meeeee….. i było cool. Oprócz tego przetruchtałem spokojną dwunastkę. Wtorek… podjazdy, podjazdy, podjazdy, czyli siła, siła, siła… jak nie wzmocnie kopyt tym elementem, to będzie żopa w krzakach… więc jak to Andrzej mówi „wierzę w kilometry, jak w Boga”, to i ja mogę powiedzieć, że… wierzę w siłę i tego się trzymajmy.
7 podjazdów po 1km każdy oczywiście na góralu i oczywiście w … deszczu. Byłem twardy i nie poddałem się. O tym, jaki jestem słaby widać po tętnie, jakie osiągałem na ostatnich odcinkach. Oczywiście starałem się jechać twardo, ale HRmax 191… to sporo. Ne biegu musiałbym się wkręcić mocno i zdrowo, żeby takie tętno osiągnąć. W każdym razie zrobiłem 41kaemów i mokry, ubłocony, umorusany wróciłem do domu.To był dobry trening. W środę zrobiłem prawie nic, 6km podczas treningu z ekpią ASA Biegiem Po Zdrowie Team + 5 x 200m po 32-33″ każda. Było szybko… chociaż jeszcze niedawno takie prędkości byłyby nornmalne i okreżlane, jako żywe i dynamiczne. Cóż… jak się nie trenuje, to się nie biega. Czwartek…
MTB… po górach… Piątek dwunastka z przyspieszeniami, sobota wyżerka u teściów a niedziela start w półmaratonie. Raz się żyje, no risk – no fun. Na bieg jechałem Chabosiem, którego po drodze zgarniałem z Wejherowa, więc podróż minęła całkiem sympatycznie, szczególnie, że co chwilę dzwonił Sylwek Niebudek, który ciął z Bydzi na bieg wioząc Damiana Kabata i Murzyna. Na miejsce dojechaliśmy około 8:30. Centrum zawodów zlokalizowane było w Czymanowie, w miejscu gdzie o ile mnie pamięć nie myli w 1992 roku robilismy zawody GPX Pomorza czy Polonia (nie pamiętam) w BnO i nawet byliśmy tam na którkim podnamiotowym zgrupowaniu. Fajna miejscówka, fajne wspomnienia… Odebraliśmy numery startowe, pakiety z puszką ryb w środku i ruszyliśmy do auta odpocząć przed startem. Wesoła była sytuacja, kiedy to dyrektor biegu na hasło „nagrody się dublują, czy nie?” zrobiła bardzo zdziwoną minę i za Chiny ludowe nie wiedziała o co kaman…. ech… W każdym razie z cichego biegu, na którym nikogo miało nie być zrobił się mocny i szybki bieg z Murzynem, Chabosiem, Kabatem, Białorusinem i jak to TTM powiedziała z Bułgarem (czyt. również Białorusinem) na czele. Oprócz elyty byli również mocni lokalni biegacze jak Andrzej Labudda czy Romek Elwart. Zapowiadał się całkiem mocny bieg a na ile byłem tego nie wiedzial nikt, nawet ja. Po krótkiej rozgrzewce ruszyliśmy na START… na którym niestety nie było maty, co wszystkich lekko zaskoczyło. Nie mówię tu o czasie brutto, czy netto, bo przy 180 zawodnikach to nie robi żadnej różnicy, ale o „cfaniakach”, którzy lubią schować się w krzaczorach i wyskoczyć, jak to miało miejsce na jednym z Maratonów Solidarności… „nogi bolały, to podwieźli…” . Tak, więc na STARCIE była biała krecha, orkiestra, Policyja i finito. Po chwili zjawił sie Romek Toboła, który siłą własnego głosu i mocą wydobytą z przepony krótko, zwięźle i na temat pouczył towarzystwo o zasadach ruchu i zaczęło się odliczanie… 10, 9, 8…
START… do przodu poszli faworyci, ja spokojnie za nimi. Początek był luźny i spokojny. Bez spinania się, bez presji. Biegłem sam. Pierwsza piątka 17:45, ale luzu nie było… wziąłem wodę, przepłukalem usta i dalej… 6, 7, 8km, skręt w lewo na krajówkę i okrzyk Policji zza pleców… „na PRAWY pas”… uuuu…oooo…. słabo… ale cóż, z władzą się nie syskutuje, więc ciąłem prawym pasem, po chwili minęło mnie jedno auto wyskakująć mi z za pleców, potem drugie… ale z włądzą się nie dyskutuje… przeciąłem oś jezdni i biegłem dalej, zgodnie z prawem o ruchu drogowym lewym pasem widząc co jedzie od frontu i w razie „w” mieć chociaż mglisty cień szansy by np. w przypadku czołówki z pijanym miłośnikiem czterech kółek sprytnie ewakuować się do najbliższego rowu. Biegnąc prawym pasem – moja szansa na wyjście cało z tekiej sytuacji była mniejsza niż „0” – słownie zero. Ta sytuacja była tyle dziwna, że punkt żywieniowy znajdujący się w okolicy 10kaema był zlokalizowany po lewej stronie drogi, więc chcąc czy nie chcąc musiałbym i tak przeciąć oś jezdni… Wracając jednak do samego biegu. Luzu i swobody nie było. Czułem ciężkie nogi i brak prędkości. Zerkałem na Garmina a cyferki typu LAP 3’37, 39, 40 nie napawały optymizmem. Po 12km czułem, że powoli się kończę. Cóż… tak bywa. Okolice 14km… płyty, płyty, płyty, płyty pod górę, lesna droga w lewo i żadnego ludka ani oznaczenia typu w prawo, w lewo, czy na drzewo. Byłem lekko zaskoczony, gdyż poprzednie skrzyżowania i newralgiczne miejsca były zabezpieczone elegancko i widać było gdzie biec. Tu nie, ale… żeby nie było. Na drodze zauważyłem, niczym harcerz tropiący inną drużynę dwie białe strzałkim które mówiły „skręć w lewo”. Obejrzałem się przez ramię i widziałem, że zbliża się coraz szybciej Andrzej, więc już kwestią czasu było aż mnie złapie i w końcu mnie złapał. Chyba w okolicy 17km. Pocisnęliśmy razem… ale czułem, że to nie jest to, co kiedyś… 18km 3’31, 29, 26 i na około 400m przed metą Andrzej zaatakował a ja mogłem tylko pomachać mu na pożegnanie ręką i patrzeć, jak mi ucieka. Była zerowa moc w nogach, ale nie ma się co dziwić. Ostatni km 3’29 a na mecie zameldowałem się z czasem 1:15:08. bardzo miło przywitał mnie Romek Toboła, którego serdecznie z tego miejsca pozdrawiam, otrzymałem medal – blaszkę i mogłem w końcu odpocząć. Szkoda, że orgowie nie pomyśleli o fajnym pamiątkowym medalu, np. w stylu, jaki był w ubiegłym roku podczas Running Cross Extreme organizowanym również w Gniewinie, ale poszli na łatwiznę zamawiając blaszkę z wlepką. Nie żebym narzekał, ale odlewany medal to chyba stabndard… wody również nie było, ale była grochówka z kiełbaską, bilet na wieżę widokową, na pływalnię i pamiątkowa koszulka. pozostało jeszcze czekać 3 godzinki na zakończenie… i można było ewakuować się do domu. W klasyfikacji generalnej zająłem 7. miejsce a w wiekowej byłem 1. gdyż nagrody się nie dublowały – i dobrze!
PODIUM
Ogólnie mówiąc, bieg wypadł całkiem całkiem, szczególnie jak na debiut organizacyjny. Oczywiście widać tu duże niedociągnięcia i jest nad czym pracować. Najwięcej do zrobienia jest w temacie marketingu i promocji zawodów, o których nigdzie nie było widać i słychać. Informacji było zero. Nie było do końca wiadomo, jak biegnie trasa, ale może to miała być niespodziewanka. Komunikatu, galerii zdjęć czy podsumowania na portalach próżno szukać, podobnie, jak zapowiedzi. Ten bieg ma potencjał i może stać się fajną wizytówką gminy, ale trzeba już dziś się zabrać z kopyta za jego przemyślaną organizację i zrobić to tak, by w przyszłym roku zamiast 181 osób, które ukończyły bieg na mecie zameldowało się 1810…
Powyżej rozkład międzyczasów i ślad GPS z biegu.
…co dalej? Dycha w Wałczu, przed którą 1/10IM w Gdańsku i 11.08 HTG na dystansie 1/2IM. Będzie się działo!!!