Wtorek… wypruty po poniedziałkowym intensywnym dzionku w okolicy 4 rano słyszę radosne „miauuuuu…” Borys zaczyna szaleć, wierci się, kręci się i czeka aż otworzę oczy, czy ruszę się z wyrka… ale to najgorsze, co mógłbym zrobić, bo miałbym pozamiatane. Wskakuje pod kołdrę i na chwilę jest spokój. 6:05… budzik… czas wstać, drzemka… „miauuuu”… no dobra, dobra, wstaję… Radość o poranku, dzida do pokoju, honorowa rundka wokół stołu, kanapy, drapaka i przystanek pod cargo, zmyślne zwierzę, wie gdzie czai się pokarm. Micha, jeść, toaleta… ja swoje, Borys swoje… nie wnikam. Śniadanie, Borys na stole i wcina się między salami, masło a musli, musi wszystko spróbować i nie pomaga znoszenie go ze stołu na podłogę… Kanapki zrobione, torba spakowana, można ruszać… chociaż jeszcze pozostaje zapakowanie białego WRC LPG rowerem, pianką i innymi klamotami. 7:30 melduję się w robocie, gdzie ogarniam pobiegowe sprawy pałaszując w międzyczasie kanapki, jakieś owoce i finalnie pene z kurczakiem. 14:30 kierunek Polanka Redłowska. Biorę piankę pod pachę, Pamelkę i schodzę w dół w poszukiwaniu „starszego”. Będę pływał… OK… ale co to? Pianka do pływania… droga jest…? Tak, ale warta swojej ceny. Wbijam się w kostium i wchodzę do Zatoki. Woda jest zimna i słona. Pływa w niej trochę zielska i jest mała falka. Ruszam na południe… luźno, spokojnie, długim krokiem… jest ok. Po chwili przyzwyczajam się do temperatury i falowania. Jedyne, co mi przeszkadza to smak wody. Jest paskudny. 500m, nawrót i dalej do ostrogi, nawrót, nawrót i 2km zaliczone. Czas na rower… auto zostaje na Polance Redłowskiej, a ja na bajku cisnę na Pustki Cisowskie, gdzie o 18:00 muszę poprowadzić trening biegowy dla mieszkańców Gdyni w ramach akcji Gdyńskie Poruszenie. Cisnę lasem. W okolicy Wiczlina widzę nadciągający z lewej strony front burzowy… błyska się, grzmi, zaczyna padać. Słabo to widzę. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Łukasza, żeby po drodze mnie nie zgarnął. Skręcam na Marszewską i zaczyna się ulewa… odbicie w lewo do lasu i szpula w dół. Tak leje, że nic nie widzę. Próba zdjęcia okularów kończy się tym, że błoto ląduje mi w oczodołach, co nie jest przyjemne. Pioruny walą, jak szalone. W pewnym momencie walnęło tak blisko, że musiałem złamać starą zasadę „no risk – no fun” i porzucić maszynę na drodze, odłączając elektronikę a samemu skulić się w przydrożnej niecce. Tam mnie nie dosięgnie. Po kilku minutach lekko się uspokoiło. Ruszam dalej, płyta oś i ile fabryka… czasu mało. Wyglądam jak błotny stwór, ale cóż… chłopaki nie płaczą. Dojeżdżam na osiedle i czekam na przystanku na Łukasza. Po chwili przyłącza się czwórka okolicznych mieszkańców, którzy raczą się kolejnym litrem złocistego trunku… Jest Łukasz. Przebieram się w suche ciuchy, rozstawiamy namiot, obok montuje się Intersport i schodzą się uczestnicy. Lista obecności, gadżety, podział na rowerzystów, kijkarzy i biegaczy. Ruszamy do lasu… po 500m zaczyna padać, następnie lać. Po około 1,5km jesteśmy doszczętnie przemoczeni, ale grupa jest twarda i ciśnie dalej a żeby nie było tak łatwo, to ciśnie po górach. Błoto, góry, korzenie, rewelacja. Wszyscy bawią się doskonale. To nic, że pada i że każdy jest mokry. Jest fajnie. Dobiegamy do osiedla i wracamy na drogę, na której wykonujemy różne dynamiczne ćwiczenia, które powodują, że każdy momentalnie staje się suchy. Intensywność działa. 19 z małymi minutami wracamy na parking. Kijkarze przestraszyli się deszczu i zawrócili, zostaliśmy tylko MY – BIEGACZE! Pakujemy tobołki, nagrywamy krótki wywiad, odpalam rower i wracam przez górki na Polankę Redłowską, gdzie za pomocą szczotki, ręcznika i wody czyszczę maszynę po czym wrzucam ją do auta i po rozmowie z kilkoma znajomymi wracam do domu… jest po 21. U wejścia wita mnie radosne miauuuuuu… mogę w końcu odpocząć by w środę zrobić powtórkę z rozrywki…
Chłopaki nie płaczą !