To był dobry trening, którego było mi trzeba. Lekko się sponiewierałem, mocno pobiegałem po górkach i zrobiłem bardzo wartościową trzydziestkę. To musi zaprocentować za półtora miesiąca, kiedy 27 października stanę na starcie maratonu w Kangerlussuaq, na Grenlandii i będzie to mój piąty maraton biegany powyżej koła podbiegunowego. Cóż… lubię ten klimat i mroźne, arktyczne powietrze. Dobrze mi z tym…
Może jednak od początku. Start w Kaszubskiej Poniewierce wymyśliłem jakiś czas temu, jako element przygotowań do maratonu na… Antarktydzie, który biegnę 13 grudnia. Tak, taki element przygotowań, w którego skład wchodzą starty bardziej siłowe i wytrzymałościowe niż szybkie, płaskie uliczne. Było 6 startów na orientację w dwa tygodnie, potem Kaszubska Poniewierka, kolejnym przetarciem będzie płaska i szybka dycha na Westerplatte, Półmaraton Długa Góra, City Trail, Polar Circle Marathon i dopiero w grudniu wisienka na torcie, czyli Antarctic Ice Marathon. Tak to sobie wymyśliłem i mam nadzieję, że zatrybi… chociaż, jak to bywa w sporcie zawsze i meta weryfikuje wszystko. Nawet te najśmielsze zamiary i plany.
Na Kaszuby ruszyłem już w czwartek późnym popołudniem, po pracy, kiedy to obrałem kierunek na Zakrzewie pod Gnieznem, gdzie prowadziłem prelekcję na temat startu w North Pole Martahon 2017 a także część sportową dla pracowników Santander Bank Polska, których serdecznie pozdrawiam. Mega pozytywna ekipa !!! W Zakrzewiu w piątek zrobiłem jeszcze poranne 8 km rozruch i przez Gdynię, zabierając po drodze Michała, udałem się wprost do Kolana obok Wieżycy, gdzie zlokalizowana była Kaszubska Poniewierka w wersji „light” na jedyne 30 km +/- 950 m. Czad. Jarałem się tym startem podobnie, jak przed TCT czy BnO i nie mogłem się doczekać, kiedy uda mi się sponiewierać w kaszubskich lasach, w których kiedyś dawno temu wybiegałem z mapą i kompasem sporo kilometrów. To były piękne czasy…
Tak więc z Michałem dotarliśmy w piątek i po krótkim spacerku na obiad do zaprzyjaźnionego Centrum Rekreacji „u Stolema”, pogadankach ze spotkanym tam dawnym znajomym, wróciliśmy do Apartamentu Kaszuby, gdzie mieliśmy metę. W końcu mogłem się wyspać porządnie i jak mi gremlin pokazuje z piątku na sobotę spałem uwaga…11,2 godziny !!! To chyba rekord, który pokazuje, jak jestem niewyspany, niedospany i zaorany robotą oraz treningami i wyjazdami, ale cóż… Cały czas przynajmniej coś się dzieje.
foto. runsofun.pl
Sobota… szybki odbiór pakietów, przybicie piątek i pogadanie ze znajomymi z ekipy organizatorów i partnerów, śniadanko, koncentracja, szykowanie sprzętu i po 12 spacerkiem na start… Sporo znajomych twarzy, mega klimat i to klimat zupełnie inny niż na ulicy. Zupełnie inne towarzystwo niż na szosie. Bardziej na luzie, bardziej zakręcone i bardziej uradowane. GIT ekipa !
foto. runsofun.pl
Przed samym startem miałem jeszcze przyjemność poprowadzić rozgrzewkę dla uczestników, oczywiście zostałem w tą rozgrzewkę podstępem wkręcony przez pięknooką niewiastę, której odmówić nie potrafiłem a motorem napędowym tego podstępnego planu był mój bardzo dobry ziomek z biegowych tras Benek. Dzięki Benek… Odwdzięczę się. Nie znasz dnia ani godziny… Tak więc, pogibałem się na scenie z mikrofonem, pokręciłem ręcyma i nogyma, rozruszałem towarzystwo i tak się sam zmęczyłem, że na starcie zapomniałem włączyć zegarek… Odpaliłem go dopiero po wbiegnięciu na szczyt stoku narciarskiego.
foto. runsofun.pl
Od początku biegliśmy praktycznie we trójkę z Adrianem Bednarkiem oraz Michałem Sową, ale za żadne skarby świata noga nie szła. Próbowałem przycisnąć na podbiegu – lipa, na zbiegu – lepiej, ale dalej nie to oraz na płaskim… zero mocy i zmęczone nogi od samego startu. Oczywiście byłem tego świadomy, bo nie traktowałem tego biegu, jako mocnego startu, priorytety są później, a mój wcześniejszy trening oparty był na dużej ilości siły i zamulania po górkach. To czułem, więc po kilku km puściłem chłopaków, którzy na mecie stworzyli fajne widowisko. Cięli się i finalnie z przewagą 2 sekund zwyciężył Adrian.
foto. Piotr Dymus
Wracając do samego biegu. Dreptałem swoim tempem kontrolując tylko dystans i przewyższenia. Miałem wgranego tracka do zegarka i uczyłem się z niego korzystać. Biegło się naprawdę spoko. Mocno, ale nie w maxa z pełną kontrolą. Trasa prowadziła przez łąki, pola, las. Obok były jeziora i było mega krajoznawczo. wszystkie większe skrzyżowania obstawiali wolontariusze, którzy gorąco kibicowali. Dzięki ! Z trasy najbardziej utkwił mi w pamięci odcinek około 15 km, gdzie straciłem dobre 2 – 3 minuty, jak nie więcej. Biegło się prosto i następnie droga rozwidlała się w prawo i w lewo. Chyba zdekoncentrowałem się na chwilę i pobiegłem w lewo w dół. Gremlin walnął focha i zaskrzeczał, że zlazłem z kursu. OK. Cofnąłem się i pobiegłem równoległą drogą, którą dobiegłem do czyjegoś domu… UPS. Gremlin znów swoje… ZBOCZYŁEŚ Z KURSU ! Sam zboczył a potem zwala na mnie… Więc znów, w dół i w drogę, którą biegłem… i dalej to samo. Zgłupiałem… Cofnąłem się do szarf i… oj ślepy Suchy. Trasa wiodła przez krzaczory, ścieżką wydeptaną przez zająca, ale dobrze oznakowaną ostro w górę.
foto. Agata Masiulaniec
Wróciłem na kurs. Hurra, ale zacząłem się oglądać do tyłu, bo nie wiedziałem, gdzie jest rywal i czy nie trzeba będzie się mocno sprężyć, żeby dowieźć trzecie miejsce do mety. Zawodnik za mną pojawił się na asfaltowej prostej biegnącej w dół w odległości około 100 – 150 m za mną. Blisko. To niecała minuta, więc trzeba było lekko depnąć i nie obijać się na podbiegach oraz sprężyć na zbiegach. Tak też zrobiłem… Gdzie można było puścić nogi – puszczałem, pod wszystkie górki podbiegałem, chociaż lepiej brzmiałoby „podtruchtiwałem” i jak teraz patrzę na międzyczasy, to niektóre kilometry wychodziły poniżej 4’/km.
foto. Bałtyk Fabryka Czekolady
Cały czas śledziłem na zegarku profil i do tego dobierałem taktykę i nastawienie do walki. Prosty zabieg psychologiczny, który fajnie działa. Powoli zacząłem doganiać zawodników, biegnących stówę i robiło się miło i sympatycznie, gdyż pojawiło się sporo znajomych twarzy. Dzięki za wsparcie, za kibicowanie i pokrzykiwanie. Żeby było śmiesznie, to nie mogłem się doczekać podbiegu pod Wieżycę. Usilnie wyczekiwałem go i na luźnej nodze, spokojnie sobie pod niego podbiegłem. Pewnie to żaden wyczyn, ale było spoko. Jak dokulałem się na sam czubek, wiedziałem że mam bezpieczną przewagę i spokojnie dowiozę III miejsce w generalce.
foto. Agata Masiulaniec
Na ostatnich 2 km przed metą dogoniłem kumpla z lat orientacji, Darka Rewersa, który biegł 130 km, więc w bardzo fajnym klimacie mijały ostatnie kilometry do mety. Pogadaliśmy o dawnych starych czasach i o głupotach. Darek nie dość, że wygrał 130 km to po drodze jeszcze ogolił całą stówę. Na samą myśl o takim dystansie robiło mi się słabo.
foto. Bałtyk Fabryka Czekolady
Tym oto sposobem dobiegłem na III pozycji całkiem niedużym nakładem sił. Lekko się sponiewierałem, ale można było z tego sporo urwać. Oczywiście nie było szans na zajęcie wyższej lokaty, rywale byli za mocni a ja za słaby, ale co się odwlecze, to nie uciecze… Zrobiłem bardzo dobry jakościowy trening, z którego jestem zadowolony.
Same zawody klasa sama w sobie. Super klimat, ludzie. Nawet załapałem się na masaż lodem (bez dwuznacznych skojarzeń proszę) i darmowego browara żurawinowego o czekoladkach spod lady od Krzysia z Bałtyku nie wspomnę. Trasa oznakowana bardzo dobrze. To, że się zgubiłem to tylko moja wina i gapiostwo. Wolontariusze i obsługa super. Dzięki !!! Jak miałbym to podsumować zwięźle i na temat to – BYŁO GIT !
Po zawodach jak to po zawodach. BnO pełną gębą, jedzonko, picie i rozmowy o wszystkim i o niczym. W niedzielę z rana jeszcze pokręciłem się po ostrzyckim lesie przypominając sobie czasy orienteeringu i powiem, że wiele się w lesie nie zmieniło.
To był bardzo udany łykend, który rozpoczął się od czwartku i trwał do niedzieli. Mam nadzieję, że za rok uda mi się ponownie wystartować w Kaszubskiej Poniewierce. Aha, zapomniałem. Bez sensu zabrałem na ten bieg plecak pełen picia. Można było lecieć „na sucho” z dwoma żelami w kieszeni… Człowiek cały czas się uczy.