W niedzielne przedpołudnie stanąłem po raz piąty na starcie najstarszego biegu w Polsce, czyli w Biegu Westerplatte organizowanym w mieście Gdańsku, gdzie korona w herbie jest. Patrząc na to w jakim jestem punkcie treningowym, jak biegam i czy trenuję miałem pewne obawy, co do dyspozycji i założeń czasowych. Miałem więc mega luz w głowie i jeszcze bardziej mogłem skupić się na zabawie i rozprowadzaniu Bartka, który jak chce to może i potrafi przycisnąć, aż topi się asfalt.
No właśnie, cel był prosty. Ba, były nawet dwa cele. Pierwszy to „ambitne” połamanie 37 minut (bez komentarza) a drugi to bieg po 3’40/km czyli 36’40 (…). Na więcej raczej mnie nie było stać. Raczej… Dlaczego ? Dlatego, że spodobało mi się zamulanie w lesie i kiedy mogę dreptam sobie po górkach nabijając nogi podbiegami, zbiegami oraz bieganiem w urozmaiconym terenie. Nawet ciągłe biegam w lesie na miękkim podłożu oraz zabawy biegowe, chociaż to akurat jest dość wytłumaczalne. Dlaczego ? Dlatego, że dwa najbliższe maratony, w których będę startował nie będą rozgrywane na ulicy, ale w dość ciężkim, wymagającym terenie.
Do rzeczy. Do Gdańska pojechaliśmy w niedzielę rano. Trzeba było wstać po 6… w niedzielę. W środku nocy… Jakaś masakryczna masakra. Nie dość, że rano, to jeszcze było zimno, mokro i wiało. Wszystko na NIE, ale… jak miałbym jechać z takim podejściem, to lepiej żebym nie jechał, więc wbiłem sobie do mojej łepetyny program, że jadę się bawić i że będzie GIT. Tak też zrobiłem.
Pojechaliśmy i dojechaliśmy. Odebrałem numer i po długiej analizie w czym będę biec (miałem całą torbę ciuchów) postanowiłem na wersję „prawie” ocieplaną. W końcu było zimno… No prawie zimno. Na grzbiet poszła koszulka ARE Fjorda Nansena na nią startowa koszulka na ramach, do tego rękawki i czapka dostarczona w pakiecie startowym Wyglądałem jak miś polarny w czapce, ale przecież na trening trzeba się ubrać odpowiednio. Na dół kompresy Royal Bay i papcie startowe, które miałem raz w życiu na nogach, na połówce w ubiegłym roku. Było to dość ryzykowne zagranie, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
W centrum zawodów spotkałem się z Bartkiem i razem pocisnęliśmy autobusami na Westerplatte, skąd był start. Po jakiś 20 kilku minutach dojechaliśmy. Pizgało wiatrem, jak na Uralu i lekko kropiło. Pokręciliśmy się w kółko i po chwili ruszyliśmy na rozgrzewkę. Tradycyjne 4 km truchtu, sporo gibania w prawo i w lewo, machanie kończynami, 3 luźne rytmy i koncentracja na start… Taaaaa… na fullu. Mega luz i zabawa. Sporo znajomych twarzy, rozmowy i mega klimat. Miałem zakodowane w głowie – to tylko mocny trening – i z takim założeniem wcisnąłem przycisk START na gremlinie. Wiara ruszyła z kopyta. Ja swoje. Tempomat w głowie ustawiony na 3’40 i jazda………. Bartek za mną a raczej obok mnie. No obok za mną raz z jednej a raz z drugiej strony. Generalnie sporo znajomych biegło dookoła. Fajnie. Zapowiadał się fajny luźny bieg.
Pierwszy kilometr 3’41. Idealnie. Po nim lekko zerwałem, żeby zobaczyć jak noga pracuje. Pracowała fajnie, ale Bartek nakrzyczał na mnie „Piotr, jest za szybko 3’30” eeeeeeeee… powiedziałem, że jest spoko i na 2 km będzie 3’39. Było 3’35 jak potem spojrzałem, czyli zgodnie z planem. Zgodnie, bo wiatr wiał w plecy i to dodawało prądu. Potem rzuciłem, że na kolejnym będzie 3’41. Wyszło ile ? 3’42 – ma się tą miarę w oku. Lecieliśmy cały czas fajną grupką goniąc innych zawodników, którzy otworzyli za mocno. Czwarty km złapaliśmy w 3’33, piąty 3’36 i na półmetku zameldowaliśmy się po 18 minutach i 9 sekundach. Idealnie.
foto. Wasyl
Zrobiło mi się za ciepło i zacząłem się rozbierać, tzn zacząłem zdejmować rękawki, co jakoś koślawo mi wychodziło, ale finalnie udało się. Po drodze dogoniliśmy Magdę Dias, którą kiedyś dawno temu trenowała moja Iwona i zrobiło się sympatycznie. Nasza grupa dyszała, sapała, charchała, chrumkała, dźwiękowo było bardzo ciekawie.
foto. Wasyl
Dodatkowo gdzieś na 6 czy 7 km minęliśmy Wasyla, który widząc mnie zebrał się ze swoim plecakiem, aparatem i ruszył rytmowo żeby pofocić. Zaimponował mi. Na 8 km stwierdziłem, że mi się nie chce i zwolnię. Puściłem Bartka przodem i rzuciłem mu hasło, żeby gonił odchodzących chłopaków, bo ja zostaję i ciągnę Magdę. Zwolniłem więc, ale po chwili znów zmieniłem koncepcję i ruszyłem lekko do przodu. Na 9 km pokrzyczałem jeszcze trochę na Bartka, który przyspieszył… a ja znów nie wiedziałem, co robić. Czy trzymać, czy puścić i finalnie wpadłem na genialny pomysł… Puszczę, ale zbiorę się z wirażu i ostatniej prostej i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Czy jeszcze jest jakaś moc pod butem, czy stary gruby Suchy nadaje się tylko do tarcia chrzanu.
foto. AK-ska Photo
Ruszyłem… oj ruszyłem i to pięknie. Noga szła i ostatni km machnąłem w 3’17 a ostatnie 400 m leciałem tempem jakim Kipchoge biegł cały Berlin. Mam tę moc, mam tę moc… Było git. Było mega. Na metę wbiegłem po 36 minutach i 18 sekundach, czyli szybciej od planu. Nie urąbałem się i miałem duży zapas. Z perspektywy czasu widzę, że jakbym spiął tyłek i miał grupę, to wynik w granicy 35’45-50 był spokojnie do ugrania, ale to nie istotne. Cel został zrealizowany i byłem z tego bardzo zadowolony. Było GIT!
Foto. ??? chyba z www organizatora – jak widać, jestem lżejszy od Bartka
Po zawodach potruchtałem jeszcze 30 minut zwiedzając okoliczne nabrzeża i zakamarki, przy okazji robiąc trochę fotek, które gdzieś wiszą na blogu.
Jak wspominałem, był to mój piąty start w tej imprezie. Piąty i … najwolniejszy, ale pierwszy raz biegłem tu trening a nie zawody. W 2016 roku pobiegłem 35’42, w 2011 – 33’47, w 2005 – 35’01 a 2003 – 34’05. To były fajne dobre biegi.
Podczas 56. Biegu Westerplatte startowała spora grupka moich dzików, która zaprezentowała się bardzo dobrze. Dla wszystkich naraz i dla każdego z osobna należą się wielkie brawa i gratulacje ! To były dobre zawody !
Bartek – 36:17
Radek – 38:50 (trening)
Przemek – 39:22
Krzyś – 39:23
Marcin – 39:26 PB
Mirek – 39:51
Przemek – 41:45
Jacek – 43:04 PB
Robert – 44:35 (trening)
Maciek – 45:56
Piotr – 46:12
Maciej – 47:29
Patryk – 48:44