deszczowa szesnacha

Paskudna jesienna pogoda przez ostatnie dni pokazuje chyba swoje najbrzydsze oblicze. Nie dość, że jest zimno, to jeszcze pada, ba… nawet leje, to do tego jeszcze wieje solidnie a najczęściej prosto w twarz. To chyba nie jest ta nasza złota polska jesień, która tak lubię.

 

Wczorajszy trening przeszedł chyba sam siebie. Byłem totalnie rozwalony i położony na łopatkach, gdyż na dworze było tak paskudnie, że nie miałem żadnej koncepcji kiedy wyjść, jak się ubrać oraz w głowę wdarło się niepokojące pytanie… czy w ogóle wyjść na trening. Masakra. Każdy z portali pogodowych nie pokazywał pozytywnych informacji, wszędzie był deszcz i wiatr, wiatr i deszcz, a że czasem byłem mocno ograniczony, to musiałem zagęszczać mocno ruchy… zbierałem się strasznie, w międzyczasie oglądając TV i wyczyny „Pana Klexa”, który chyba nie liczy się z opcją zostanie przysłowiowym „kleksem”, jak spadając z 36km… (odpukać) coś nie tak stanie się ze spadochronem… oczywiście życzę mu, żeby wszystko się udało i było tak, jak sobie wymarzył.

 

W każdym razie wracając do treningu… po przesunięciu skoku na 19:30 zacząłem się ubierać. Zapakowałem cały plecak ciuchami, miałem ze sobą 3 ortaliony do biegania, 3 koszulki, 3 cienkie bluzy, 2 pary butów a ciuchów „awaryjnych” w bagażniku cały worek. Dodatkowo zabrałem armwarmery i wróciłem się jeszcze po … rękawiczki. Wyjechałem z domu i skierowałem się na czarną drogę, gdzie na 4km zostawiłem auto. Plan był taki: rozgrzewka – zmiana ciuchów – 16km po 3’45-50 – zmiana ciuchów – roztruchtanie. Jak ruszyłem na 4km rozgrzewkę od razu byłem mokry… Po rozbieganiu, zrobiłem jedynie ćwiczenia rozgrzewające w truchcie, których tym razem było około 700m wraz z przyspieszeniami, zmieniłem buty, ubrałem rękawiczki i ruszyłem. Zrezygnowałem ze zmiany „góry”, miałem więc na sobie cienką bluzę, t-shirta i ortalionik. Biegłem od „4” w stronę „0”, z powrotem do „4”, dalej do „8” i z powrotem do „4”. Od samego początku biegło mi się nie równo, tempo było szarpane i chaotyczne, nie mogłem wstrzelić się w prędkość. Oczywiście było to spowodowane ubiorem na cebulkę, wmordęwindem, deszczem i wszechobecną wodą… masakra. Samopoczucie było jednak ok. Noga się kręciła i oddawała, co mnie bardzo cieszyło. Pierwsze 4km wyszło w 15’05, drugie 15’10, trzecie 15’11 a ostatnie 15’06, co doskonale pokazuje, jak nierówny był ten bieg, ale nie ma co narzekać. Płasko nie było, więc różnice również tym były spowodowane. Całą szesnastkę przebiegłem w godzinę i 37 sekund, co daje średnią na km 3’47, czyli zgodnie z założeniami. Jako, że ostatnio mój pulsometr fisiuje i pokazuje dziwne wartości, więc ten parametr był kwestią drugorzędną, to oczywiście najbardziej interesowało mnie zakwaszenie. Ostatnia 16-stka wyszła po 3’48 na 1,8mmol/l a teraz laktometr pokazał 1,7mmol/l, co mnie bardzo ucieszyło, szczególnie jak na moce  zmęczenie (ostatni dzień wolny miałem 7 września i to przypadkowo, bo byłem w podróży) oraz na panujące warunki pogodowe.

 

 

Po szesnastce szybka zmiana ciuszków i 4km rozbiegania… niestety było już tak ciemno, że ostatni km krążyłem w okół zaparkowanego samochodu… Najważniejsze, że jednak wyrobiłem się ze wszystkim, skok odwołali, swoje sprawy załatwiłem i nawet udało mi się obejrzeć jednym okiem „Na wspólnej”.

 

To był dobry trening i ciesze się, że udało mi się go planowo zrealizować.

 

 

2012-10-10T09:04:54+02:0010/10/2012|Różne|

Tytuł